środa, 29 marca 2017

Droga maratońska cz.1

Z każdym dniem zbliżam się do kolejnych potyczek, ale zanim dotrę do głównej batalii, chciałbym się z wami podzielić moją dwuczęściową historią maratońską. Jak wyglądały początki? Zapraszam do lektury :).

Moja droga maratońska rozpoczęła się 1-szego czerwca 2014 biegiem Wolności w Parku Śląski. Pamiętam, że biegło mi się przyjemnie, a zarazem pierwszy raz zwiedziłem aż tyle zakątków Katowic ;). Biorąc pod uwagę moje przygotowanie do debiutu (tak jak wspomniałem we wcześniejszym poście) , czas 3:34:45 był wymarzony. Dotarłem na mecie uradowany z planem na złamanie magicznych 3h.
Po moim debiucie zwiększyłem kilometraż. Wplątałem dłuższe weekendowe wybieganie, aż dystans 20km przestał być jakim wyzwaniem ;). Niestety zanim dotarłem do jesiennej potyczki na Silesii  Marathon poznałem życie z kontuzją. Dopadło mnie przeciążenie związaną z gęsią stopką. Na kontrolnych półmaratonach (a zarazem pierwszych  oficjalnych) nadal walczyłem ze zdrowiem. W dniu startu czułem się już nieźle, ale na poprawę czasu było za wcześnie. Silesia jest trudnym maratonem (nie zapomnę podbiegu na Spodek przed samym finiszem), ale ujął moje serce. Może to kwestia więzi terytorialnej, ale jest to bieg, który organizacyjnie stoi na wysokim poziomie, a trasę ma cudowną :).
Na mecie mojej pierwszej Silesii :)

By spełnić marzenia o sub 3h postanowiłem przepracować porządnie zimę. Wziąłem na warsztat plan Skarżyńskiego na złamanie 3 godzin, by w Krakowie pokazać moc. Uważam, że plan Skarżyńskiego jest wspaniały do wydłużenia się pod dystans maratoński. Opiera się on głównie na biegach ciągłych i robieniu siły biegowej. Kilometraż spokojnie zwiększałem, a treningi stały się bardziej
Koniec pierwszego okrążenia.
Zaczynają się kłopoty, ale fotka wyszła 😜
urozmaicone. Dowiedziałem się o istocie interwałów, biegów ciągłych w II zakresie, BNP, sile biegowej czy spokojnych wybieganiach w rozwój biegacza. Miałem już wiedzę, a ciężka praca zaowocowała podczas startów kontrolnych. Poprawiałem rezultaty na 10k i w półmaratonie. Było świetnie i wystarczyło tylko udowodnić przygotowanie na Cracovii. Kwiecień 2015 przyniósł nieoczekiwane ochłodzenie, a nawet śnieg. Złapałem przeziębienie, ale wystartowałem pełen optymizmu. Kilometry leciały szybko, a na półmetku odnotowałem czas 1:29:51. Niestety już wtedy wiedziałem, że nie dam rady :(. Na drugim okrążeniu zacząłem batalię z kolką i zakończyłem bieg 7 min i 22 sekundy powyżej 3h. Rekord życiowy poprawił się niesamowicie, ale nie taki był plan ;).  Po Krakowie planowałem jeszcze 2 maratony przed wakacjami, które niestety z powodu zdrowotnych nie pozwoliły mi poprawić mojego wyniku.

Korona półmaratonów.
Naprawdę ładny medal :D
Postanowiłem zmienić ponownie podejście do treningów. Podczas przerwy letniej wplątałem w swój trening kolejny program- plan Greiffa. Głównymi jego punktami było  wdrożenie długich interwałów, jak również weekendowe wybiegania sięgające do 35km. U schyłku okresu przygotowawczego postanowiłem wystartować w serii półmaratonów, a zarazem ukończyć koronę półmaratonów.
Był to świetny trening przed głównym wyzwaniem, które odbyło się z początkiem października. Z samego rana ponownie stanąłem na starcie Silesii Marathon :), aura zapowiadała ładny dzień. Po przemarszu na start przy akompaniamencie orkiestry i pogaduch ze znajomymi, na sygnał ruszyłem z przytupem. Biegłem znów według taktyki positive (jedyna słuszna ;P ), zwłaszcza że warunki pogodowo-trasowe prognozowały łatwiejszą pierwszą część. Po paru kilometrach stworzyłem grupę z dwójką biegaczy. Świetnie się nam biegło razem. Wspieraliśmy się w trudniejszych momentach i próbowaliśmy się wymieniać na prowadzeniu (do dziś widuję się z Jurkiem na śląskich biegach). Od Muchowca zaczęła się walka o utrzymanie tempa. Było coraz ciężej, tempo leciała gwałtownie, ale na szczęście mieliśmy zapas.  Pamiętam walkę na podbiegu na Spodek. Nogi nie chciały już biec, ale zegarek nadal pokazywał złamanie trójki. Musiałem walczyć ;). Po wspinaczce została mi już jedynie prosta do Silesii... tak myślałem . Wyczerpane nogi cierpiały nawet na lekkim przewyższeniu do mety, ale z daleka widziałem już upływające sekundy nad zegarze. Już wiedziałem, że mi się uda :D. Choć na mecie byłem wykończony (rzadko tak zajechany jestem), to przeszczęśliwy :D.
Ostatnia prosta do marzenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz