wtorek, 9 października 2018


B7D v2

Czas nadrobić zaległości w blogu. Dziś chciałbym wrócić do biegu przed miesiąca, do mojego głównego tegorocznego startu. Rok temu przekraczając krynicką metę z czasem 12h 20 min, w głowie tkwiła jedna myśl- wrócę tutaj. Chciałem wyrównać rachunki, a zarazem sprawdzić się na mocno biegowej trasie, jak na górskie ultra, bez irytujących przeciążeń. Cel prosty, złamać co najmniej 11h.




Po przerobionej dniówce, postanowiłem jechać w kierunku Krynicy po pakiet startowy. Tym razem bez korków udało się odebrać pakiet już o 21, więc było odrobinę czasu na sen. Ruszyłem na halę, a dokładnie tym razem na lodowisko :P. Chociaż, że warunki były naprawdę fajnie, to zbytnio nie pospałem. Zasnąłem przed 23, by już po niecałych 3h się przebudzić. Śniadanie mistrzów, czyli płatki z mlekiem :D i ruszam na start. Zaczynam swój spektakl.

Sobota, chwila przed 3. Ostatnie pogaduchy z Łukaszem, ostatnie przygotowania i staję przy linii startu. Nagle startujemy!! Ekipa ruszyła z przytupem, by po paru minutach wlecieć w góry. Tym razem miałem nawet dwie czołówki, bo półmrok nie sprzyja mi w bieganiu ;). Na pierwszych odcinkach w dół czuję się świetnie. Nie ma zeszłorocznych problemów z dwugłowcami uda.
Niby zaczyna się przejaśniać, niby już widać Rytro, a tu nagle brak stabilności. Robię jeszcze 4 kroki, ale już od pierwszego mam przeświadczenie o glebie. W głowie przebija się myśl by jak najmniej się poturbować i kieruję się ku trawie. Dopiero 28km, a ja mam zryty cały bok. Pierwsze kroki ciężkie, ale już w Rytrze czuję się lepiej. Na punkcie znajduję się po 3h 20 min (25 minut lepiej niż przed roku).

Punkt słabiutki, zbytnio nie ma co jeść, więc ruszam dalej. Czas na wspinaczkę na Prehyb. Trochę biegnę, trochę podchodzę. Idzie nawet fajnie, a zarazem jest czas na ładowanie żelami (wszystkie batony zjadłem w nocy ;P). 4h i 37 minut i mam szczyt. Ojj punkty żywnościowe się mocno pogorszyły od zeszłego roku, dobrze ze mam zapas żeli, bo nie wiem jak uciągnąć ultra na owocach :P. Biorę drożdżówkę i idę. Moje nogi się wypalają po 44 kilometrach :(. No cóż, próbujemy walczyć.
Za 50-tym kilometrem zaczynają się kamieniste zbiegi. Łatwo tracę kontakt z biegaczami, z którymi leciałem aż z Rytra. Braki w zbiegach nadal nie nadrobione :P. Droga do Piwnicznej to wystawa wszystkich możliwych wzorów płyt betonowych :P. W końcu po paru kilometrach ląduję w kolejnym punkcie żywieniowym w Piwnicznej z czasem 6h 48min (o 49 minut lepiej).

Na punkcie uzupełniam colę z przepaku (w końcu trochę cukrów w płynie) oraz podjadam suszone owoce. Krótka pogawędka z Dawidem, przyszłym iron runner-em i ruszam w dalszy samotny bój. Już wiem, że marzenie o zejściu poniżej 11h uciekło. Według mojej rozpiski jestem na limicie czasowym, a nie potrafię podnieść się z kryzysu. Tym razem czeka mnie dług spacerek przez parę ostrych górek :). Strome podejście, a zanim paskudne zejście. Drogę umila wymijanie się z traktorem :P i lekki deszczyk :D. Szkoda, że nie popadało mocniej, bo trochę się odwodniłem na tym odcinku. W końcu docieram do asfaltu i truchtem dobiegam do przedostatniego punktu- Wierchomli, z czasem 8:27. Zasłużyłem na herbatkę :D, ale niestety nic więcej mnie nie zachwyciło.

Przede mną ostatnia potężne wejście pod kolejkę i następnie zbieg do asfaltu. Nogi ciężkie, ale nadal walczę. Dotarłem do testu na wytrzymałość, czyli 6km delikatnego podbiegu asfaltem pod ostatni punkt odżywczy. Jedyny problem tego odcinka to 80 kilometrów w nogach. Ledwo trzymam tempo między 6-7min/km. Wydawało mi się, że rok wcześniej miałem więcej sił. Jak się okazało później w domu, myliłem się. Na ostatni punkt docieram po 10h i 4 minutach, ponad godzinę lepiej niż rok wcześniej. Zostało 12 km, z czego większość w dół do Krynicy :D. Nie wiem co się stało, ale chyba padła mi psychika na ostatnim odcinku. Podbiegać mi się nie chciało, w dół również się nie rozpędzałem. Jedyny odcinek, który pobiegłem gorzej niż w debiucie krynickim.
ciężko wytargany medal

W końcu widzę płot.  Zlatuję wąską ścieżką na deptak. Triumfalny bieg wśród dopingujących kibiców, przybicie piątki Robertowi, by po 11h 25 min i 53 sekundach zakończyć ponownie krynicką setkę :). Na mecie odbieram medal i z piwem w dłoni siadam by w końcu wypocząć :). Po nabraniu sił postanowiłem podejść do znajomych, by w dobrym towarzystwie odetchnąć po długim biegu.
Czas poprawiony, lokata również. Udało mi się ponownie zdobyć podium w kategorii wiekowej :). Zmęczony długim dniem nie mogłem doczekać się dekoracji by wylądować ponownie w łóżku :). 



Czy spróbuję ponownie poprawić czas na B7D? Życie pokaże :).

Teraz czas na Bieszczady. Co będzie? Nie wiem. Idę szukać nadziei ;).



czwartek, 6 września 2018


Lato 2018

Nastał wrzesień, ale szybko :(. Lato stało pod znakiem wypoczynku, a w międzyczasie znalazł się czas na górską rywalizacje. Swoją letnią przygodę rozpocząłem od kolejnego ultra (tym razem dużo krótszego), od Supermaratonu Gór Stołowych. Po długich ultra, czułem się na starcie pewny, ojj za pewny ;P. Po kilkunastu kilometrach szurania po halach poczułem brak sił. Bieg był bardzo szybki i ciężko było uzupełniać kalorie normalnym jedzeniem. Sięgam do plecaka i .. hmm, wziąłem sobie jeden żel. Ostro :), ale przecież miało być lekkie ultra :P. SGS ma sporo odcinków świetnych biegowo, ale zarówno masę technicznych zbiegów po skałach. Właśnie na nich traciłem masakrycznie, dalej nie nauczyłem się skakać po kamieniach :D. Na szczęście, końcówka to asfalt i wbiegł po schodach na Szczeliniec. Schody dawały w kość, ale czułem się tam rześko, leciałem jak natchniony by minąć metę przed wybiciem 6h. Dokładnie 5:56:36 dało mi 10 lokatę i drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej.
Podium SGS

Po tygodniu znalazłem się w Korbielowie. Wraz z Magdą postanowiliśmy wrócić do jej pierwszego startu górskiego- Bieg na Pilsko. Pogoda dopisała, a ja czułem się zregenerowany. Po wspólnych pogawędkach oraz spotkaniu Karola, ruszyliśmy. Tempo na asfalcie było ostre. Tym razem było łatwiej, bo znałem trasę. Wykorzystywałem każde wypłaszczenie, każdy zbieg na odciążenie ud. Wbiegnięcie na szczyt zajęło mi 48 sekund powyżej godziny i wywalczyłem ponownie 10-tą lokatę. Po walce nastał czas na odpoczynek na hali Miziowej w oczekiwaniu na dekorację Madzi :*.
Ostatnie metry na szczyt Pilska

Mam dość w oczekiwaniu na start na Krokiew
Niby człowiek zrobił sobie trochę wytchnienia, a już po dwóch tygodniach wylądowaliśmy na
kolejnych zawodach. Zabawa skyrunningowa w Zakopcu miał rozpocząć nas tatrzański urlop. Do biegania nie było wiele, bo 5 biegów miało w sumie 4,2km ale średnia nachylenia to 29%. Już po Gubałówce i Szymoszkowej miałem dosyć, a tu jeszcze najbardziej stromy stok Harenda i wbieg po schodach na Wielką Krokiew. Ehh, bieg po schodach nie jest dla mnie. Ze zmęczenia prawie ryłem nosem po schodach :P. Natomiast wbieg na Nosal na finał był cudowny. Bieg zakończony cudownym widokiem i trochę gorszą lokatą - 21-szy. Kolejne dni to już wypoczynek w Tatrach. Cudne góry :D !! Super, że mogłem pokazać Magdzie choć część piękna Tatr :).
Nosal

Nie będę się tu rozpisywał o wakacjach, czyli wyprawach górskich, leżakowaniu nad jeziorem czy innych event'ach- to blog biegowy :P. Wróćmy do biegania :P. Koniec urlopu postanowiliśmy spędzić na festiwalu biegów alpejskich w Zawoi. Madzia się skupiła na głównych biegach alpejskich i poszło jej świetnie 2x 3-cia lokata i 2x 4-ta lokata. No mi trochę gorzej :(. Swoją szansę widziałem w całym cyklu. Miałem wytrzymałością uzupełniać braki siły biegowej :P. Zacząłem z Magdą biegiem na Babią przez Chaszczok. Bardzo widokowa trasa :). Ostra walka na 10-ciu kilometrach zakończona wywalczeniem 8 pozycji i 3 miejsca w M20. Ładny początek :). Jak się okazało później, jedyne moje podium.
Pierwszy wbieg na Babią :P
 Po pierwszym etapie czekało mnie parę sprintów pod górę. Niby 150 metrów, ale całkowitej wyrypy :D. Na dokładkę dostałem następnie wbieg na Mokry Kozub. Taka kilometrowa dobitka przed ostatnim biegiem tego dnia- bieg na Małą Babią. Był to drugi bieg liczony również osobno. Znów stanąłem na starcie przy ukochanej :). Był to jeden z lepszych biegów. Brak kamieni, delikatne zbiegi, po prostu cudna trasa biegowa. Udało mi się wywalczyć 7-mą lokatę i nadrobić znów minuty w ogólnej klasyfikacji :). Pod koniec dnia byłem już wykończony, myślałem tylko by zjeść i pójść spać :).
Moje ulubione zdjęcie z festiwalu :)
Następny dzień rozpoczął się wcześnie. 2:30 kolejny start. Wstać tak wcześnie by przebiec 3,6 km na Cyl, ekstra :P. Najgłupsze w etapowym maratonie były dojścia. Po biegu czekał mnie 5-cio kilometrowy leśny spacerek w środku nocy do Krowiarki na następny etap :D. Tam spotkałem Madzię, z którą kolejny raz startowaliśmy na Babią. Pogoda trochę zniszczyła zapowiadany wschód słońca, ale bieg udany. Na zmęczeniu udało się wywalczyć 10-tą pozycję i kolejny 1000 w pionie w nogach :). Po biegu czekało mnie mozolne zejście do bazy. Trochę ta trasa mnie już irytowała :P. Już wolałem wbiegać :P. No i wykrakałem, ledwo coś przegryzłem i czekał nas kolejny wbieg na babią. Tym razem percią akademików :). Szybki etap, w połowie trasy płaski trawers pozwolił pościgać się i zarazem odpocząć przed wspinaczką. Nachylenie dało tak mi w kość, że końcówkę pokonywałem na czworaka. He, nawet łańcuchy były za wysoko (ponad moją głową :P ). Ciężką trasę pokonałem na 5-tym miejscu. Po przywitaniu Madzi na mecie ruszyłem na Słowację na przedostatni etap. Etap "Granica" to było piekło. 4-ro kilometrowy bieg wydawał się początkowo fajny. Początkowy lekki podbieg to była zmyłka. U podnóża babiej mieliśmy do zdobycia 800 metrów pionie w krzakach i w błocie :D. Miejscami było tak stromo, że trzymałem się jagodzin zbytnio nie odbiegając swoją postawą od pionu ;P. Niech trudność etapu wyraża moje średnie tempo  15:19 min/km, które było jedynie 2 min gorsze od zwycięzcy :). Przed ostatnim etapem byłem piąty, czyli ostatniej premiowane miejsce w całym cyklu. Jednakże wystarczyło kilkadziesiąt metrów stoku bym je stracił i zakończył cykl na szóstym miejscu.
Ostatnim letnim startem był bieg do granicy (Mała Upa) z Kowar. Na 11 kilometrach mieliśmy z Madzią do pokonania 600 metrów w pionie. Trasa bardzo szybka. Mieliśmy szansę sprawdzić nasze tempo :) i to z dużym powodzeniem. Na przełęczy Okraj melduje się na 4-tej pozycji i drugi w swojej kategorii wiekowej, natomiast Madzia wywalczyła trzecią pozycję :).

czwartek, 7 czerwca 2018


Bieg Rzeźnika 

"Jeśli nie umiesz latać, biegnij. Jeśli nie umiesz biegać, chodź. Jeśli nie umiesz chodzić, czołgaj się. Ale bez względu na wszystko – posuwaj się naprzód"

Swój wpis rozpocząłem od sentencji, która pojawiła się na wstążkach tegorocznego biegu pszczyńskiego, w którym to mogłem kibicować ojcu tuż po rzeźniku. Hasło to pięknie oddaje znaczenia ultra :D, a ojcu gratuluję kolejnej wywalczonej mety :).

Minęło dopiero kilka dni od Topornej Setki, a ponownie pakowałem się do biegu. Niby kolejne ultra, kolejna walka, ale tym razem był to bieg niezwykły. Niezwykły, bo wspólny z narzeczoną. Miałem nadzieję jej pokazać piękno górskiego ultra, a zarazem ustrzeć od większych błędów, by doprowadzić ją do wymarzonej mety. 


Start :D
O rzeźniku, mimo jego kultowości, nie wiedziałem nic. Trasa i przewyższenia wydawały się typowe, choć międzyczasy trochę mnie zdziwiły. A dokładnie odcinek od roztok. Dziś już wszystko rozumiem :D. Nie wiem czy to tylko liczby, czy naprawdę stara trasa przez połoniny była milsza.  Na pewno piękniejsza. 
Spakowani,  tuż po procesji Bożego Ciała, ruszyliśmy do Cisnej. Droga mimo, że długa, to minęła szybko, a czas na miejscu jeszcze szybciej. Tyle rzeczy, a tak mało czasu: pakiety, jedzenie, pogaduchy ze znajomymi czy oglądanie zmagań finiszujących skyrunningowców. Człowiek nawet nie zauważył kiedy się ciemniło, a przecież o 1:45 busy na start.  Hmm..  znów sobie za bardzo nie pośpię. Czyżby nowa tradycja 😃. 
Budzimy się kilkadziesiąt minut po północy. Śniadanko albo kolacyjka, zależy od punktu widzenia i idziemy :). Czeka nas prawie godzinka jazdy. Humory w busie dobre, jak i u nas. Jesteśmy na starcie. Wokół ciemno, biją tylko bębny i po oczach czołówki jak świetliki :). Powoli ruszamy na start. Optymizm jest, siła jest, będzie dobrze :). Ostatnia fota i czekamy na odliczanie. 
Droga do Cisnej
Ruszyliśmy, pierwsze kilometry to asfalt. Mocne tempo pozwala nam się trzymać na początku peletonu. Na pierwszym mocnym podejściu ustanawiam czas na bufet... czekoladki :). Po paru kolejnych kilometrach niestety Magda zalicza parę upadków 😕.  Czy to żel, czy chwila spokojniejszego tempa, a może po prostu świt  spowodował, że lecimy znów stabilnie. Jednakże potłuczenia niosły swoje skutki już do końca, czyli ponad 12h biegu. Niesamowita jesteś skarbie. Wielu by zrezygnowało, wielu by się załamało, a ty nadal chciałaś biec ze  mną :*. Lekarzem nie jestem, ale nic niepokojącego nie widziałem, więc walczyliśmy dalej. 
Płaskie odcinki czy to jakoś mniej strome  podbiegi, my lecimy i aż tak do końca. Naszą piętą achillesową były zbiegi, a zwłaszcza te pionowe. W kółko mijaliśmy się z tymi samymi ekipa. Można było ciut pogadać, przecież to ultra :). Kiedy gadać jak nie podczas zawodów :P. 
Nagle asfalt i dolatujemy do punktu w Cisnej w 4h (32km). Świetnie :). Uzupełniamy płyny plus orzeszki, pomarańcze i lecimy. Na trasie do Smerka spotykamy Marcina Świerca, hee miła pogawędka :). No ale trzeba ruszać dalej i zostawić mistrza :). 
Ukazuje nam się piękniejsza cześć trasy, jakieś połoninki :). A my  pokonujemy kolejne ściany trzymając się za ręce :*.  Jakoś raźniej, jakoś człowiek bardziej zmotywowany, jakoś tak przyjemniej :). 

Smerek. Punkt wygląda jak istne pobojowisko. Ludzie leżą, pełno butelek. Po prostu niesamowity chaos, a pośrodku niego my. Czas piękny 6h 53min,a to już 49km. Ponownie szybko się zbieramy i wychodzimy z punktu. Nie ma co siedzieć, zjemy maszerując. Ojj ze mną nie ma lekko 😉. 
Droga do roztok się wydłuża. Najpierw mocne podejście, ale my idziemy o wiele szybciej niż inne zespoły, ehh te alpejskie doświadczenie :), Madzia wymiata :). Mijają kolejne kilometry i pojawią się kolejne problemy ultrasowe. A dokładnie żołądek wariuje. Jakoś sobie w końcu radzimy i gramy dalej. Powolutku, ale do przodu. Wiara w siły duże, choć nogi ciężkie. Jednak jedno już wiem, zdobędziemy metę. Nagle ostatni punkt, okolo 10h 38min i  jakieś 12km do mety według tracka (nie wiedziałem, że track się lekko myli). Zalewamy organizm colą (moje ukochane ultra paliwo), wodą i izo. Sam wypiłem prawie litr, chociaż że miałem zawsze przy sobie prawie 1.5l. Mały prysznic z butli i ruszamy, meta czeka. 
Ostatni odcinek to żadne bieganie. Do tej pory było miło. Były mocne podbiegi, gonienie po grani i silne zbiegi, ale nie sądziłem że końcówka to tylko chodzenie. Ściana w górę, ściana w dół i tak trzykrotnie. Podchodzenie, choć czasochłonne idzie nam wyśmienicie, ale te zbiegi :(. Nieźle dowalili, nie wariujemy, tylko spokojnie przeprowadzam Magdę na dół. Takie zbiegi to nie dla niej.
Mostek i ostatnia prosta

Nagle pojawia się strumyk... schodki... mostek, ojj rośnie euforia. Skręt w prawo, nawrotka i już widać metę. Łapiemy się za ręce i eksplodujemy ze szczęścia. Mam swoją ultraske 😊. Cudnie było 😊. Łapie medal, piwo i padam na trawkę obok ukochanej po 13h 53min walki 😃.
Jaki jest rzeźnik? - końcówka masakruje.
Jakie są Bieszczady? -na pewno wrócę.
Jakie jest ultra?- cudna przygoda. 
Dobra,  czas leczyć rany. Mam miesiąc do SGS-a, a w połowie rzeźnika znów poczułem przeciążony staw, ehh mam nadzieję że będzie dobrze :). 


sobota, 26 maja 2018


Toporna setka


W połowie maja postanowiłem rozpocząć swoją tegoroczną przygodę z górskim ultra, a dokładnie po raz trzeci zmierzyć się z trasą Beskidzkiego Topora. Tym razem spróbowałem nowej trasy - Toporna setka. Postanowiłem zebrać kolejne doświadczenie w  100km biegu górskim, a mianowicie miałem zamiar pokonać 104km z przewyższeniem 4450m. Hmm.. niby łagodniej niż na BUGT-cie, ale trudniej niż na krynickiej setce. Powiem krótko, gładko nie było.

Trasa :D
Przygodę rozpocząłem już w piątek. Wraz ze znajomymi (Darkiem i Justyną) ruszyliśmy do
Andrychowa. Wspólna podróż szybko minęła :). Tym razem nie miałem zamiaru zjawić się przed samym startem, gdyż w ogóle bym nie spał ;P. Rozsiedliśmy się na hali i zacząłem swój rytuał- płatki przed biegiem popijane mlekiem 😄. Po 22 wypadało by usnąć, budzik pokazuje ciut powyżej 2h snu, ekstra :). Ludzie dosyć rozemocjonowani, więc ciężko było zasnąć. Nagle budzik, ubieram się, kawka i czas pójść na start.

1 w nocy, ruszamy!!!😅
 Znane szlaki z poprzednich edycji wydawały się całkowicie inne. Otoczyły je ciemność i mgła. Ehh... ta mgła była okropna. Czasem widziałem nawet tylko około pół metra do przodu? I jak w takich warunkach zbiegać?  Ile to ja razy zbiegłem z trasy wprost w drzewa, bo nie widziałem nawet wydeptanej ścieżki przed sobą. Albo gdy nagle wleciałem do strumyka po kostki, bo nie widziałem mostku (mimo że tą trasę już znałem :P ) czy do wielkiej kałuży (dupnej kałuży :D ) na trasie do schroniska. Ojj... chyba wszystkie zwierzęta usłyszały moje niezadowolenie z mokrych butów. Tak czekał mnie cały dzień w mokrych butach :D.
 Dobre oznakowanie, szlaki, track na zegarku nic nie dawały, błąkałem się w ciemności oczekując zbawiennego wschodu. Zbieganie w nocy było kiepskie, prawa kostka trzykrotnie mi uciekła, ale o tym na końcu ;). Pierwszy etap pokonywałem w towarzystwie dwójki biegaczy. By Czarny Groń zdobyć na drugim miejscu. Ehh.. rywal mi uciekł i dogoniłem go dopiero po powrocie na Leskowiec. Podczas powrotu zacząłem czuć dwugłowce uda, przeciążenie z zeszłej jesieni, a dokładnie już oba. Szykowała się ostra walka w głowie :D.
Leskowiec, zaczynamy kryzys :P
Za Leskowcem szykowała się kolejna pętelka, a dokładnie pętla rychwałdzka. Bardzo przyjemny szlak do biegania :). Na tym odcinku znów prowadziłem, jednakże podczas powrotu na Potrójną poczułem jak uciekają mi siły. Wiem to już był 55-ty km, jednakże liczyłem że lekki podbieg asfaltowy nie będzie w tempie 5:40 min/km. Na Potrójną wbiegam w towarzystwie 2 biegaczy, którzy na krótkim odcinku na Kocierz wyrabiają nade mną trzy minutową przewagę . Z Kocierzy wybiegam pierwszy. Nie mam ochoty na zupkę (bym nie wstał już z ławeczki 😜 ), moim paliwem stają się czekolada, pomarańcze i cola 😃 . Z kubkiem coli na drogę ruszam dalej. Droga wije się powoli w dół do Międzybrodzia Żywieckiego. Za kolejnym punktem mam kolejny spacerek, świeżo budowana kamienna droga jest dla mnie za stroma. No cóż, czas na odpoczynek :) i pogawędkę z budowlańcami o sensie biegu. Jaki sens? Meta i tamtejsze piwo :D. Po kolejnych kilometrach ląduję na zielonym szlaku w Międzybrodziu. Hmmm, ostatnio w majówkę wbiegałem tędy z Madzią na Żar :). Szkoda, że jej nie ma, by urozmaiciła mi długie godziny samotnego biegu, albo chociaż zmotywowała mnie do walki, a nie kolejnego spacerku tym razem na Kiczerę (no dobra parę pary coś podbiegłem ;P )
Ostatnie kilometry biegu
Na Kiczerze wracam na wspólny szlak z zawodnikami na 73km, a na samym górze dowiaduję się, że jestem drugi. Lekko się niepokoiłem, gdyż nie wiedziałem co się stało z moim rywalem. Mimo, że walczymy o miejsca, to górscy ultrasi to przyjaciele :). Od pierwszej edycji uwielbiam tekst wolontariuszy z Kiczery "Teraz już długi zbieg". Jasne ;). Zbieg okropnie trudny i od Porąbki jeszcze dwie mocne wspinaczki, a zwłaszcza tą na Jaworzynę :). W drodze z Porąbki do Targanic towarzyszyła mi dwójka biegaczy z krótszego dystansu. Miałem motywację do biegu, a i czas lepiej mijał. Leciałem od punktu z colą do kolejnego :D. A z Targanic to już rzut beretem. Ostatni spacer i później próba zbiegu z walką o sub 13h.
Przekraczam ostatni strumyk i ląduję na mecie po 12h 58 minutach na drugiej pozycji. Nogi zmasakrowane, ale uradowany.  Na mecie czekała na mnie kamizelka finishera- cudo :D oraz piwo :D. Po krótkiej pogawędce z organizatorami, idę pod prysznic i masaż. Ciężkość nóg schodzi, ten masaż przywrócił mnie do życia -super, profesjonaliści :). Po masażu wracam do stolika do znajomych. Zjechało się sporo nightów. Piękne wyniki przyjaciele :).
Dekoracja
Po paru godzinach idę na dekorację, podczas której otrzymałem kolejny topór. Tym razem dużo większy :D. Chwila triumfu i zbieram się z powrotem do Bielska na kolejną imprezę :).
Z biegu jestem zadowolony. Uwielbiam tę imprezę. Pełno punktów odżywczych, fajna trasa biegowa i świetna atmosfera na mecie :). Pewnie jeszcze wrócę :). A jak ciało? O dziwo, spokojnie poszedłem do roboty. Nogi nie były zjechane, jednakże w życiu nie może wszystko grać. Kostka spuchła, w nocy przeciążyłem przednie więzadła stopy. Noga dopiero zaczęła wyglądać normalnie w środę (po 4 dobach). Od czwartku powoli zacząłem truchtać, a już w weekend odwiedziłem zabrzańskie hałdy z ukochaną i znajomymi.
Post zakończę cytatem, który kiedyś widziałem na facebooku.
"Przestań się zamartwiać tym, co może pójść nie tak, a zacznij się ekscytować tym, co może się udać"

Czas wracać do biegania, czeka Rzeźnik, już tylko 5 dni :).



wtorek, 24 kwietnia 2018


DOZ Łódź Maraton

Nadszedł kwiecień, a wraz z nim mój jedyny wiosenny maraton. Przygotowania do startu były ciężkie. Zanim potrafiłem nałożyć pełne obciążenie byłem już na ostatniej prostej do startów kontrolnych. Nie zawsze wychodziły dobrze, ale z każdym kolejnym biegiem czułem się lepiej. Zawody powoli mnie nakręcały :).

Ruszamy!!!

W sobotę ruszyliśmy z Madzią do Łodzi. Miasto mnie pozytywnie zaskoczyło, a Piotrowska to naprawdę ciekawa alejka :). Darmową komunikacją ruszyliśmy do Atlas Areny odebrać pakiety, dosyć bogate pakiety. Dostaliśmy fajną koszulkę, batony i napoje, a sprawność załatwienia formalności oszałamiająca. Lubię to w tych mniejszych biegach. Małym minusem była wielkość porcji "pasta party", ale po dodatkowym dobrym posiłku w centrum ruszyliśmy spać.
Poranek był cudny, słońce świeciło, temperatura miła i tak rześko. Na start ruszyłem na luzie, żadnej spiny. Będzie co będzie, wezmę każdy wynik :). Półmaraton w Warszawie, mimo że bez życiówki, dał mi pretekst do zaryzykowania. Postanowiłem powalczyć o tempo 3:55 w pierwszej połowie biegu.
Dzień wcześniej na Piotrowskiej

Ruszyliśmy!! Leciało się dobrze, a butelki z wodą na punktach mile zaskoczyły (supcio). Dwa łyki, a reszta na głowę i łydki (ojj bałem się ich odwodnić). Kilometry leciały, a na rynku rozbrzmiewała muzyka rockowa ... ahh ta gitarka :). Nagle z Piotrowskiej skręcamy w lewo i znów wiatr w twarz. Czułem, że dziś lecę na samopoczucie, odpuściłem na siłę trzymanie tempa chłopaków z przodu. Nie były to wielkie straty, bo na lekkich zbiegach potrafiłem ich doganiać.
Kolejne punkty, kolejne uśmiechy, a ja po rozejściu tras (maratońskiej i półmaratońskiej) bywałem sam pośrodku budynków. Jedynie było słychać doping z ulicy czy ucieszne "dasz radę" pewniego dziadka z balkonu. Półmetek z czasem około 1:23.
Po 25km wylecieliśmy z gęstej zabudowy i zaczęło grzać. Jeszcze raz się powtórzę, ale ... genialne były te butelki ze sportowym ustnikiem :D. Długa prosta i kolejny punkt z kibicami. Przybijam kilkanaście "piątek" dzieciakom, biorę łyk wody i nie dowierzam. Ale ta radość wpłynęła na moje tempo :). Na samym dole nawrotka i biegniemy z powrotem do mety. Pod górkę siły uciekają ... ojj zaczynają się schody. Nagle na horyzoncie atlas arena, jednakże czeka mnie mała pętelka :(. Widzieć metę i usłyszeć "tylko 9km" daje w kość. Czuję, że rekord yciowy ucieka. Rzucam wyzwanie sobie by powalczyć o sub 2:50. Pętla wokół parku się dłuży. Puste ulice, cicho, a ja coraz słabszy. Odliczam każdy kilometr, a już za znacznikiem "40 kilometr" każde 100 metrów. Ponownie wyłania się Atlas Arena :D. Próbuję zerwać się po raz ostatni , ale nogi ciężkie. Dwa zakręty i lecę w dół wprost do hali. Rozpędzam się z górki i gnam do mety, by po 2h 50 min i 14 s być na mecie.

Podczas wywiadu dowiaduję się, że jestem w pierwszej dziesiątce - szok. Niemożliwe? Okazuje się, że to prawda, jestem 6-ty na mecie i 5-ty maratończyk. Cudnie, miłe zakończenie łódzkiego maratonu :). Po chwili przybiega Magda, która przekracza metę jako 4-ta kobieta. Cudnie kochanie :*. Po wspólnej dekoracji lecimy świętować, a dokładnie uzupełniać kalorie :).
Kiedy kolejny maraton, może jesienią? Teraz czas na góry :D
Idziemy świętować


czwartek, 22 marca 2018


Przedwiośnie

Okres przygotowawczy do kolejnego sezonu był ciężki. Po starcie w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim się rozsypałem. Zacząłem kolejną walkę z przeciążeniem, a dokładnie ponownie z shin splitem :(. Dostałem powtórkę ze zeszłego roku. Ciekawe jak długo będę czekał na powrót do pełni zdrowia? Byłoby łatwiej, gdyby nie jeden fakt. Jaki? Moja  chęć biegania jest większa od porządnego odpoczynku, który by spowodował szybszy powrót do pełnego obciążenia, ehh.. ;) W wyniku tego przytruchtałem większość lutego :(.


Nadszedł marzec, czas moich pierwszych startów. Na początek ruszyłem do Szczyrku na RMD, czyli bieg na Klimczok. Start był pewien obaw, dopiero zacząłem kręcić sporadycznie mocniejsze treningi. Jednak poziom wiary we swoje możliwości, zawsze u mnie na wysokim poziomie ;P. Rozgrzewkę skróciłem do minimum, czyli w ogóle pominąłem :P. Ten weekend to była  kolejna fala mrozów. Ruszyliśmy. Pierwsza ścianka, a ja czuję się nieźle. Postanawiam powalczyć. Po paru kilometrach podbiegu, szlaki zaczynają się pokrywać śniegiem , ale na szczęście jakoś dawałem radę. Hmm, chyba nabrałem doświadczenia podczas zeszłorocznych startów. Nagle wypłaszczenie :). Gnam, a zarazem łapię oddech, bo lada moment ostatnie wdrapywanie i zbieg do schroniska. Na szczycie Klimczoka rozpędzam się i wyprzedzam kolejnych zawodników, by po 48 min i 32 sekundach wlecieć na metę na 11 -tej pozycji. Przed startem nie sądziłem, że tak dobrze mi pójdzie. Na górze czekał na mnie piękny zimowy krajobraz :D.

Minął kolejny tydzień. A ja ponownie jechałem na zawody. Tym razem chciałem sprawdzić swoją szybkość, więc wybrałem się do Parku Śląskiego na "Bieg wiosenny". To już pewna tradycja związana z tym biegiem, trzeci raz zaczynałem swój sezon w parku :). Linia startowa mocno zatłoczona. Finisz na stadionie Śląskim zachęciło do zjawienia się w parku ponad 3000 biegaczy, również i mnie. O 11 zaczęliśmy. Pierwsze kilometry szybkie. Już dawno nie czułem w nogach takiego tempa. 3 i 4 kilometr to wspinaczka pod planetarium. Tempo lekko siadło, ale było nadal optymistycznie. Jednakże po zbiegu i minięciu półmetka poczułem brak mocnych treningów. Tempo siadło do 4 min/km i utrzymałem je aż do mety łamiąc ostatecznie jedynie 39 minut. Po krótkiej pogawędce na bieżni ze znajomymi ruszyłem do szatni by przebrać mokre ciuchy, a zarazem zrolować napiętą łydkę. Od dawna już nie pojechałem na zawody sam. Poczułem to po wyjściu ze szatni. W natłoku mas biegaczy czułem się samotny. W ostatnich zawodach zawsze ktoś mi towarzyszył, a to rodzinka, a to Madzia. Usiadłem sobie na trawce, zjadłem zupkę i stwierdziłem, że nic tu po mnie. Zwinąłem się do Pławniowic, by zrobić sobie z psiakiem cool down, czyli spacer po wiosce :D.

W ostatni weekend astronomicznej zimy wybraliśmy się z Madzią na tamtejszy półmaraton. Tygodniowa radość z biegania w krótkich spodenkach szybko się skończyła, a Żywiec przywitał nas mroźnym, porywistym wiatrem. Zbliżająca się godzina 10 zmusiła nas z wyjścia z ciepłej stołówki i udania się na rynek, gdzie znajdował się start. Pierwsze kilometry były szybkie, a pagórki niezbyt obciążające. Tempo zaskakiwało, a pierwszy pomiar na 5-tym kilometrze optymistyczny (18:49). Nagle 7km, nie wiem co było w tym podbiegu. Za stromo, za wietrznie? Nie wiem, ale kilometry już wolniej leciały ;P. Odżyłem dopiero na zaporze. Wiatr zmienił kierunek? Czy może świadomość dużego zapasu energii jak na ten etap biegu? Ruszyłem :). Trasa wiodła lekko do góry w urokliwym lasku. Co pewien czas można było zerknąć na jezioro, bądź góry. Poczułem moc i zacząłem przyśpieszać i wyprzedzać współtowarzyszy biegu. Ostatnie kilometry znów były trudniejsze, w wyniku czego sekundy uciekały. Jednakże ostatni zbieg na 19km to cudo :D. Znów poczułem prędkość i tą nieziemską wolność :D. Na metę wleciałem po 1:24:31 na 43 pozycji. Hmm, dość daleko od życiówki, ale ogólnie to jestem zadowolony :). Po chwili na mecie zjawiła się Madzia, która wywalczyła podium w swojej kategorii wiekowej :* . Piękne zakończenie zimy.

A już niebawem nadchodzi wiosna!! Za 2,5 dnia ruszam zmierzyć się z warszawskim półmaratonem, a stamtąd już ostatnia prosta do Łodzi.  

wtorek, 6 lutego 2018

Zimowy Maraton Bieszczadzki vol.2

Tegoroczny sezon rozpocząłem w Bieszczadach, gdzie postanowiłem ponownie zmierzyć się z trasą ZMB :). Mimo nowych przeciążeń liczyłem na dobry start albo co najmniej świetną zabawę :D.

Na bieg ruszyłem ze 4-ką znajomych już w piątek. Jazda samochodem szybko mijała, a Bieszczady przywitały nas śniegiem nie tylko w górach, ale również na przydrożnych polach. Było przytulnie, a aura na zewnątrz sugerowała piękne widoki podczas niedzielnego startu. Po szybkim kwaterunku i małej kolacji ;), czas na początek regeneracji :).


Siekerada :D
 Plany na sobotę plątały się w głowie. Umysł myślał o pięknych połoninach, ale rozważniej byłoby odpocząć i nie przemęczać słabych nóg. Skończyliśmy na wspólnym wyjeździe do Cisnej i przeczekaniu czasu do otwarcia biura zawodów w Siekeradzie. Super knajpka, a klimat niezwykły. Spędziliśmy kilka godzin na rozmowach i żartach przy piwie i pysznym jadle :P. Wieczorkiem już tylko mini grill na aneksie i ostateczne przygotowanie zestawu biegowego na poranek.

Niedziela rozpoczęła się wcześnie. Pobudka o  5 na śniadanie, by już przed 7 być na linii startowej. Na starcie pełno znakomitych biegaczy, a pośród nich stałem ja. Nagle ruszyliśmy. Pierwsze kilometry po asfalcie zleciały szybko, choć do tempa maratońskiego wiele brakowało. Po pierwszych kilometrach wywalczyłem pozycje na początku drugiej dziesiątki, choć liderzy uciekli mi już z horyzontu.
Trasa była łatwiejsza niż w zeszłym roku, jeszcze mniej śniegu. W wielu miejscach przebijała się nawierzchnia. Tempo było dosyć wysokie, więc postawiłem na mieszankę czekoladek i żeli popijanych wodą. Tak mijały mi kolejne kilometry. Często biegłem sam, sam pośrodku Bieszczad :D. Na punkcie na 27km byłem tylko około 2 minuty wcześniej niż rok temu, dużego postępu nie zrobiłem ;P. Kolejne punkty do Brzeziniaka pod górę były wyczerpujące. Czułem, że brak mi sił. Czyżby moja wytrzymałość osłabła? A może cukry mi się skończyły? Podczas podbiegu straciłem kolejną pozycję, choć liczyłem że odrobię to w późniejszym etapem. Nagle z naprzeciwka biegnie zwycięzca- Bartosz. Nie liczyłem, że ktoś będzie miał taką przewagę nade mną :(. Niesamowity biegacz.

Dekoracja :D
Zbieg do karczmy był super. Nogi latały w śniegu, ale w przeciwieństwie do zeszłego roku, dało się biec. W karczmie wziąłem dwa kubki coli plus kielich na wzmocnienie ;P  i z pierogiem w łapie wybiegłem na trasę :D. Droga powrotna na stekówke była dobra. Śniegu pod nogami było nadal pełno, ale pamiętam jak to wyglądało rok temu. Po małej wspinaczce został już kilku-kilometrowy zbieg do mety. Na szarże nie miałem sił, leciałem średnio 4:25 min/km. Jednakże było cudnie. Meta coraz bliżej, a z naprzeciwka co moment wyłaniał się znajomy. Piątki, uśmiechy i zbieg. Można marzyć o czymś więcej? Nagle skręt na tory i ostatni  kilometr do mety. Ukończyłem bieg (44.6km) po 3h i 24 minutach z 12 lokatą. Natomiast w swojej kategorii byłem pierwszy 😃🏆.

Jaki jest ZMB? To ciągła zabawa. Na mecie grzanie piwo, żurek :P i pełno znajomych. Przez cały weekend człowiek nie myśli o walce na trasie, ale o mile spędzonym wypadzie. Niby jest  mały niedosyt, ale... Czy wynik jest najważniejszy? Takie starty są potrzebne, bo bieganie to coś więcej niż tempo ;).
 Szkoda, że Magda nie mogła ze mną jechać, ale jeszcze wrócę z nią do Cisnej :).
A jak się czuję po biegu.  Hmm... maraton mnie nie uleczył ;P. Jednakże mam nadzieję, że już wychodzę z kłopotów zdrowotnych. Trochę jest czasu na zbudowanie i wyszlifowanie formy.

Wpis zakończę najlepszym podsumowaniem biegowego weekendu
"A może by tak wszystko rzucić i pojechać w Bieszczady?"