czwartek, 27 kwietnia 2017

Nadszedł długo oczekiwany dzień. Dzień drugiej części wiosennej walki. Nadszedł czas na ultra :). Czas na Pieniny i Niepokornego Mnicha :P.


Niepokorny mnich miał być tuż po Gdańskim maratonie głównym punktem wiosennego sezonu. Miałem małe obawy odnośnie tego startu, gdyż to miał być najdłuższy mój start (obecnie jest to Chudy Wawrzyniec 85+) z najsilniejszą polską stawką. Zdałem się na losowanie, które zadecydowało, że nadszedł czas na bój z elitą :).


Przed granią małych Pienin (~50km)

Moment do startu, wrócę tu za 8h :P
Przygoda ze Szczawnicą rozpoczęła się na kilka dni przed, od sprawdzania prognoz pogody. Niestety zima stwierdziła, że nas nie opuści i powróciła w najgorszym momencie. Taktyka biegowa się zmieniała dynamicznie, ale byłem pewien, że obojętne co zastanę, będę walczyć. Niestety dzień przed rywalizacją organizatorzy stwierdzili, że jednak skracają trasę ze względu na trudne warunki na Słowacji :(. Rozumiem ich, zdrowie biegaczy najważniejsze, ale marzenie o przełamaniu kolejnej granicy ulotniło się bez walki. Wielka szkoda, ale trzeba było przygotować się do startu. Spakowany ruszyłem ze znajomymi do Szczawnicy w piątkowe popołudnie :). Podróż szybko minęła, a zanim się rozlokowaliśmy na kwaterze i odebraliśmy pakiet już było po 19, a przecież trzeba było coś zjeść. Ruszyliśmy na pizzę wraz z napotkaną grupą znajomych. Czas w miłym towarzystwie szybko leciał, aż za szybko. Start się zbliżał nieubłagalnie, a  należało jeszcze dokończyć przygotowania plecaka i wybrać strój startowy. Pogoda nijaka, więc wziąłem długie termo, t-shirt, wiatrówkę i rękawiczki bez palców. Czułem, że będę się rozbierał, ale nocka mogła być zimna ;P.
Nocka nie była długa, bo kładłem się przed 23, a już na 3 miałem planowany start ;P. W dodatku presja nie spóźnienia się, spowodowała, że długo nie pospałem. W końcu wstałem, sprawnie zjadłem swoje płatki i ruszyłem na start. Czekała mnie krótka rozgrzewka, te 2 km truchciku z rana trochę mnie pobudziło do walki :), a na linii startu już się kłębili niepokorni :P. Nagle wybiła 3:00, o tej porze normalni ludzie śpią, bądź wracają z imprez, a ja w towarzystwie biegowych świrów zacząłem swoją imprezę :P.
"W życiu nic nie przychodzi bez walki"

Droga nocna na Przechybe w towarzystwie zwyciężczyni. 
Wspinaczka z Rytra
Przez pierwsze kilometry po Szczawnicy spokojnie utrzymywałem tempo tuż za elitą, aż do momentu pojawienia się  szlaku. Tam postanowiłem pożegnać się z elitą :) i w swoim rytmie gnać na Przechyb :D. Trasa była świetnie przygotowana, nigdy po śniegu nie biegło mi się tak dobrze. Ogromny plus dla organizatorów, w ogóle się nie zapadałem. Jedyny problem, to błoto i kałuże w niższych partiach. Tak, niby człowiek ma czołówkę, a już po pierwszych kilometrach miałem mokre stopy, ekstra :P. Większy problem miałem z żywieniem. Jakoś czułem nadal w żołądku pizzę i płatki, a tu trzeba wcisnąć coś, by nie odcięło. Łyknąłem parę cukierków i dociągnąłem na Przechybe i pierwszego punktu żywieniowego (1:43:12). Pochłonąłem 2 kubki izo i drożdżówkę (może ciasto drożdżowe mnie uzdrowi) i ruszyłem w dół. Zbieg pokryty był śniegiem, czułem się jak na zimowej wycieczce biegowej na Czantorię. Skakałem od zaspy do zaspy :). Na drodze do Rytra w końcu zaczęło się przejaśniać, ale niestety nie było możliwości ujrzenia cudnego wschodu słońca w górach, nadal było pochmurnie. Na dole pojawił się nagle asfalt, znów można było rzucić mocne tempo. Zrobiło się ciepło, więc postanowiłem zdjąć wiatrówkę i rękawiczki przed kolejnym punktem żywieniowy. Tam zalewam się ponownie izo i lecę dalej. Nadal wszystko idzie dobrze, trzymając  się elity kobiet ruszam na  Niemcową :). Chwilę przed szczytem nadchodzi kryzys, ale w nogach nie czuję problemów. Na wszelki wypadek biorę żel, ale na zbiegu po płytach do Kosarzyska nie potrafię narzucić tempa biegu i tracę kontakt z grupą. Po chwili znów wracamy do walki z przewyższeniami, czas na Eliaszówkę. Postanawiam zjeść bułkę, która o
Wieża widokowa na Eliaszówce
żywo czyni cuda :). Czuję, że znów nadchodzą siły i zaczynam podbiegać.  Po paruset metrach w górę pojawia się ponownie aura zimowa, ale nadal biegnie się ładnie, nawet trochę poprószył śnieg :). Mijam wieżę na Eliaszówce (a mogłem na nią wejść, może byłby cudny widok, ale w głowie tylko walka ;P ) i ruszam do bacówki na Obidze. Docieram tam dopiero po 5h i 26min. Z przeglądu przepaku rezygnuję, więc tylko zalewam organizm colą i uzupełniam bukłak. Na drogę biorę parę żelków plus buła i ruszam na trasę :). Od kumpli na mecie dowiedziałem się, że były tam pyszne ziemniaczki, czemu ja ich nie widziałem :(. Ale jedźmy dalej :). Szybki powrót na rozdroże i gnam granią. Nie minął kilometr, a już żałowałem, że olałem przepak ze świeżymi skarpetami. Wleciałem w ogromną kałużę :(. Jedyny z  tego plus, że przestałem już martwić się kolejnymi kałużami ;P.  Droga do granicy się ciągnęła, a mi znów zaczęły upływać siły. Zanim dotarłem do przełęczy Rozdziele dopadł mnie kolejny kryzys. Nie pamiętam aż tak ciężkich dla mnie zawodów. Fajnie, że zrobiło się widokowo:). Postanowiłem, że kolejne wzniesienie spędzę przy bułce z milką  i oglądaniu gór :D. Podczas wspinaczki dobił do mnie kolejny zawodnik i ponownie głowa postanowiła powalczyć. Biegliśmy wąską ścieżką  wzdłuż grani Małych Pienin do schroniska pod Durbaszką.  Niby końcówk
Okolica schroniska Durbaszki.
Dreptam na zmianę po śniegu bądź błocie
a, ale już każdy pagórek był wyzwaniem, a zejścia nie były łatwiejsze. Tu  kamienie, tam błoto, aż ciężko zdecydować co wolałem  ;P. Zegarek wybijał zbliżającą się metę, a od schroniska to niby rzut beretem. Na ostatni punkt należy ponownie zlecieć  ze szlaku w dół. Szkoda, że nie da się ominąć tego punktu, ale nie marudząc spuszczam się w dół. W schronisku łykam ponownie colę i ruszam powrotem na górę. Coś w tej coli brakowało, już wiem -whisky ;P. Ostatnie kilometry biegły przez polany aż do Szafranówki, a ładne widoki dodawały sił do ostatniej batalii, a dokładnie błotnistego zjazdu do mety. Nagle wyłania się Dunajec, ostatni most i robię ostatni w tym ultra biegu krok.

Zasłużony wypoczynek nad rzeką.
Mistrzostwa Polski kończę na 30 miejscu wśród mężczyzn. Po 64 kilometrach, ponad 3100 metrach przewyższania i ciut ponad 8h walki odebrałem medal na mecie i ruszyłem w kierunku regeneracji. Jak ona wygląda po ultra? Stoi się przy bufecie, wchłaniając  jabłecznik  oraz inne pyszności w towarzystwie piwka i próbuje się trochę rozciągnąć ;P. Nie minęła jeszcze dwunasta, a ja już po ultra i co teraz robić ;). Postanowiłem później wrócić na finisz znajomych z Wielkiej Przechyby, więc wziąłem kurtkę i ruszyłem do kwatery obmyć się z błota. Wszystkim znajomym gratuluję pięknej walki i osiągniętych wyników oraz dziękuję za towarzystwo :).

Biegi w Szczawnicy to świetna impreza, a Pieniny cudne. Ale starty wczesnowiosenne będą musiał przemyśleć, jednak pogoda w górach potrafi zaskakiwać ;). A jak czuję się po biegu? Nogi nawet nieźle zniosły bieg, czuję się dobrze. Wyszedł jedynie problem ze przeciążoną stopą, ale jak człowiek odczuwa ból podczas zawodów, to źle wróży ;P. Jak podsumowuję bieg, czuję niedosyt. Trochę z braku możliwości zmierzenia się z pełnym mnichem, a trochę z własnej dyspozycji biegowej.





                                                                                     

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Gdańsk maraton


Nadszedł dzień próby. Testowa dziesiątka i półmaraton nie wyszedł po mojej myśli, ale byłem pozytywnie nastawiony. Jedyny asfaltowy maraton na wiosnę , więc trzeba było zaryzykować :). Czas odpalić potencjał, który we mnie siedzi, może się uda :).


Mała zapowiedź końca relacji ;P
Do Gdańska przyjechałem dzień wcześniej nocnym busem . Miałem w planie pozwiedzać sobie Stare Miasto, a może i więcej. Dawno już nie byłem nad morzem polskim, a jak już się biega to należałoby zwiedzić ten nasz kraj ;P.
Stare miasto nad Wisłą
 Gdańsk to naprawdę piękne miasto. Żuraw, kościoły, bramy w typowej czerwonej cegle urozmaicone kolorowymi kamienicami i pomnikami. Było klimatyczne. Zdziwiony byłem obszarem ilością atrakcji, a gdy wyszło słońce i oświetliło gdańską architekturę przy Wiśle, postanowiłem zrobić na chwilę przerwę. Wszelkie muzea pomijałem, szkoda było mi czas, ale na koniec zwiedzania
Widok z więzy bazyliki mariackiej
postanowiłem wejść jeszcze na wieże bazyliki, najwyższego kościoła ceglanego w Europie. Nawet nie wiedziałem, jaki czeka mnie trening siłowy, ponad 400 schodów. Ahhh by się wbiegało tam codziennie, ale może nie dzień przed głównym startem ;P.Po dotarciu na sam szczyt ujrzałem nieziemską panoramę. No dobra, stocznie psuły lekko widok ;).
Nawet nie wiem kiedy zleciało 4h, nogi czuły kilometry, więc nadszedł czas na posiłek- pierożki drożdżowe z pieca :). Czas zaczął coraz szybciej uciekać, już 15. Nadeszła pora odebrać pakiet startowy w biurze zawodów, który zlokalizowany był na amberexpo przy stadionie. Po sprawnym odebraniu zestawu i wysłuchaniu przy okazji koncertu Meza (miał jutro startować, nawet się zastanawiałem czy z nim nie pobiec), ruszyłem na hale noclegową. Na wieczór w planie jedynie była msza i pizza że Stachem (pierwszego muszkietera już spotkałem ;) )
Kolejny poranek znów rozpoczął się dosyć wcześnie. Pobudka o 6, by spokojnie zjeść swoje
ulubione śniadanie (płatki z jogurtem pitnym) i spokojnie się spakować. Podstawiony bus
Start
zawiózł nas po 7 na halę. Jeszcze było kupę czasu, stresik się pojawiał, ale przeleżałem go na leżaczku plażowym ;P. Chwilę przed startem pojawił się ostatni muszkieter- Kamil. Zabrzańska ekipa była gotowa do batalii :D. Pogoda pod względem temperatury była fajna (choć jestem fanem słońca), gdyby nie te powiewy powiedziałbym idealna, ale zobaczymy co nam dzień przyniesie.
O 9:00 wybiła godzina prawdy, plan spokojnie ruszyć runął po pierwszych metrach. Ruszyłem za Stachem, ale ten to zrobił otwarcie. Pierwsze kilometry przebiegały przez stadion
Zwiedzam Europejskie
Centrum Solidarności ;P
Energii, a dokładnie przy samej płycie boiska (fajny manewr). Kolejny cel trasy przebiegał przez Europejskie Centrum Solidarności. Tak przez środek muzeum ;-), a wylatywaliśmy słynna brama stoczniową (wczorajsze zaległości w zwiedzaniu nadrobione). Przeanalizowałem dane i stwierdziłem, że tempo biegu było świetne, a przed mną pojawiły się znane mi regiony, stare miasto. 10km pękł po 38:43. Tempo jak na biegu wiosennym w parku śląskim, co ja robię? Proste, lecę na chorej ambicji i wierze, że forma nie zanikła i jest gdzieś w głębi mnie. Przecież czuję się już całkiem dobrze :). Po chwili dotarłem w końcu do pierwszej przeszkody, długa prosta pod wiatr. Na
Wylot ze starego miasta.
szczęście znalazła się 
fajna grupa, z którą przy kolektywnej pracy trzymaliśmy mocne tempo. Niestety przy nawrocie straciłem kontakt, ale w połowie odnotowałem czas 1:22:05. Poprawiony półmaratoński czas 2017 z Marzanny. Znów w głowie pojawia się myśl: co ja robię? Koniec myślenia, ruszam po 2:45, do musi być mój dzień. Chwyciłem się kolejnych dobiegających mnie biegaczy, by znów wytrzymać bieg pod wiatr. Przed wbiegnięciem do parku Reagana udało dogonić się Stacha, lekko się zdziwiłem. Nawzajem się zmontowaliśmy i następnie każdy ruszył swoim tempem. Myślałem, że jeszcze odżyje, przyciśnie i
Park Reagana, miło było zejść
 z asfaltu na chwilkę
ruszy ze mną. Niestety zaszalał na początku za mocno. 30km->1:57:30, tak dziś był mój dzień, ale powoli czułem że tempo mi próbuje uciekać
. Park Reagana przebiega wzdłuż morza. W końcu zobaczyłem znów Bałtyk. Ostatni raz tu byłem chyba około 20 lat. Ale koniec podziwiania, ostatnie 10 km, a ja odczuwam, że nadchodzi kryzys. Czuję ,że nogi są zmęczone. Raczej wychodzą braki w długich wybieganiach przez okres kontuzji, ale te 4 min/km próbuje utrzymać. Mija 32km, a czas się sypie. Muszę złamać 39 na 10, by myśleć o 2:45 - > ojj będzie ciężko. Próbuję ruszyć ostatni raz, ale kiepsko to wychodzi. 35km wybija mi 2:17:58 (27min na 7.2km, czyli 3:45min/km ->
Most na 37. Z prawej metą w zasięgu ręki,
a jeszcze tak daleko.
pozamiatane). Chociaż nogi coraz ciężej walczyły, to
 wdrapanie na most na 37 nieźle poszło i została tylko nawrotka.  Słowo „tylko” jest za lekkie. W nogach zacząłem odczuwać stan przed skurczowy, a dodatkowo po nawrocie ostatnie kilometry były znów pod wiatr. Postanowiłem nie odpuszczać, czułem że mam dobrą pozycję, a czas mogę wykręcić niesamowity. Kolejne osoby zaczęły mnie finiszować, a szarpanie za nimi dowiozło mnie pod expo. Mijam bramkę startową i wiem że już niecały kilometr. Czuję coraz większą euforię, ale postanawiam wywalczyć sub 2:48. Po paruset metrach ostatni zakręt, wbiegam do hali i widzę na zegarze mijające sekundy, ale ja już wiem:  „MAM TO”!!! 
Z radości wbiegam z rękami ku górze, Gdańsk przynosi nową życiówkę i to poprawioną o ponad 5 minut. Mam 2:47:57!!!!
Dobra emocje opadają wraz z ogromnym medalem nałożonym na szyi :). Czas się regenerować, ale moje łydki drżą. Ojj , dobrze myślałem, że łydy walczą, że skurczami. Nawet jest za ciężko by się rozciągnąć, postanawiam zalać organizm izo (solami) i z drożdżówką w łapie idę do masażystów ;P. Niesamowite, chwila masażu tak mnie odmieniła, że znów mógłbym biec :). A najlepsza informacją jeszcze miała nadejść, siostra mnie poinformowała, że wykręciłem 20 lokatę, a swojej kategorii 3msc. Tak stanę na podium w maratonie :D. Niesamowite uczucie!!! 
Podium w maratonie w kat. M20
Chwilę za mną przybiegł Stachu, a następnie Kamil. Szybko się uwikłaliśmy z tym maratonem :P, również sprawnie się przebraliśmy, walnęliśmy foty i po dekoracji mogliśmy ruszyć do domu. Na trasie ludzie się jeszcze męczyli, a my jak typowi kierowcy myśleliśmy czemu oni muszą biec po trasie wytyczonej przez GPS ;P.
Dziś już zostały wspomnienia, choć radość jeszcze mnie nie opuściła. Chwała jest przecież wieczna ;P. Gdański maraton był po prostu cudowny, organizatorzy spisali się na medal. Chociaż mogli załatwić darmową komunikację, to może za rok powrócę, bo zwycięskich tras się nie zmienia ;P.
O dziwo nogi nie są zmasakrowane, czuję się dobrze, ale postanowiłem dziś nie biegać. Niech nogi dojdą sobie spokojnie do ładu, bo znów sobie zagwarantuję kolejną kontuzję, poczekam dzień ;P.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Droga maratońska cz.2


Cel 2016
Kolejną zimę spędziłem z książką "Maraton zaawansowany" opierający się na metodzie treningowej Danielsa. Jeden z lepiej zbilansowanych planów, który przebyłem :). Kilometraż ponownie podkręciłem, ale nie zapomniałem o intensywności. Były biegi  ciągłe w II zakresie, interwały, długie biegi w TM itp. Zgodnie z zaleceniami książki wdrożyłem biegi regeneracyjne. Naprawdę ciekawa formuła. 
Po serii treningowej czułem się wybiegany i szybszy. Na rok 2016 postanowiłem wziąć udział w Orlenie, a także przebiec następne 4 maratony w celu ukończenia korony maratonów. Chciałem walczyć o jak najlepszy rezultat, ale nie potrafiłem określić granicy do złamania (wszystko poniżej 3h nie jest już łatwe ;) ).  Niestety podczas pierwszego startu kontrolnego przeciążyłem piszczel, zapowiadała się ciężka wiosna. Na pierwszy maraton ruszyłem do Dębna. Przyjemne miasteczko oraz ładna pętla przebiegające przez drogi w lesie . Czułem się jak w domu, tylko czemu tak daleko ;). Pierwszy weekend kwietnia był nieoczekiwanie bardzo ciepły, nie byłem przygotowany na takie warunki, ale ruszyłem z przytupem. Kilometry szły nieźle, aż do 20 km. Wrócił koszmar z Cracovii, czyli kolka. Po paru kilometrach unormowałem organizm, ale próba podkręcenie tempa poniżej 4:15 kończył się z problemami. Mimo walki  przez większość trasy uzyskałem nowy rekord - 2:58:49 ( z czasem na półmetku 1:25:40).
Dębno, ruszam na dużą pętle

Po paru tygodniach pojawiłem się w Warszawie, to miał być mój bieg. Było chłodno, a trasa łatwa (nigdy nie spotkałem, aż tak płaskiej trasy). Bardzo interesujący był start, dwa dystanse biegły w przeciwnym kierunku, dopingując się do walki :). Niesamowita była również liczba biegaczy, naprawdę to święto jak głosi reklama. Jak zawody? Mimo, że biegło mi się naprawdę fajnie, to nie domyślałem się jaki czeka mnie los. Po kilku kilometrach po Wilanowie, dosłownie mnie "zdmuchło". Wiatr odebrał mi siły i na 30 kilometrze już mi się nie chciało dalej walczyć. Czekałem jedynie na metę, a stadion był daleko :(. Najdziwniejsze było to, że mimo braku chęci, pobiłem kolejny raz życiówkę. Ukończyłem Orlen po 2:56:46 ( z międzyczasem w połowie 1:24:30).
Finisz na Orlenie

Po wielu udanych startach na krótszych dystansach i w górach, na moment przed jesienną serią maratońska, niestety
doznałem kolejnej kontuzji. Plan po kolejny rekord należało odłożyć, zwłaszcza że nie chciałem utracić szansy na zdobycie korony maratonów. We Wrocławiu postanowiłem gnać , aż nogi odmówią posłuszeństwa. Biegło się naprawdę ciężko, a skwar nie ułatwiał mi zadania. Problemy zaczęły się podczas drugiej części biegu, nadszedł czas by odpuścić :(. Tempo siadło o prawie minutę, ale szczęśliwie dotarłem na metę z najgorszym tegorocznym wynikiem.
Ostatnie kilometry po warszawskiej Pradze
Minęło kolejne 2 tygodnie, a ja stałem na linii startowej przed uniwersytetem warszawskim. Nadszedł czas na kolejny z wielkich polskich maratonów, czas na PZU Maraton Warszawski. Tym razem pobiegłem zachowawczo (nie byłem pewien swoich sił po kontuzji). Trzymałem się blisko wąskiej grupki biegaczy, tym razem nie chciałem sam zostać z wiatrem. Biegło mi się świetnie, półmetek zaliczyłem z czasem 1:26:34, a nasza grupa trzymała dobre tempo. Niestety przed zoo (ok. 30km) nasza grupka się rozpadła i zaczęła się samotna walka. Wbiegając na pętlę po Pradze, z daleka słyszałem jak elita już wbiegała na metę, a ja nadal walczyłem ;). Zmęczenie i samotny bieg odbijał się na tempie, sekundy mi uciekały, a ostatnia prosta była naprawdę długa. Praga zaskoczyła mnie podbiegami. Nie były one jakoś wysokie, ale po Orlenie myślałem, że Warszawa jest całkowicie płaska ;P. Po 2:55:53 przebiegłem z uśmiechem linie mety.  Czułem, że wróciłem do gry :). Warszawa przyniosła nie tylko nową życiówkę, ale  pierwszy raz sprawdziła  mi się strategia posilania się żelami.
Po kolejnych 2 tygodniach wybrałem się na ostatni bieg do korony- kierunek Poznań :). Był to ostatni ważny bieg sezonu, więc koniec kalkulowania.  Strategia była prosta, ruszamy ostro :). Jak
Triumfalny finisz
z medalami z korony
powiedziałem, tak zrobiłem. Mocniej tylko wystartował Stachu, rywalizacja o mistrzostwo nightów nabrała rumieńców ;). Około 10km dogoniła mnie grupa z Mezo. Była to świetna wiadomość :). Mocna grupa biegaczy osłaniających od wiatru i narzucających tempo 4 min/km. Problemy zaczęły się za jeziorem maltańskim. Na kolejnym punkcie odżywczym, wchłonięcie żelu kosztowało mnie stracenie kontaktu z grupą (chociaż moje tempo nadal było dobre). Od 30 km zaczęła się już samotna batalia, a pogoda się pogarszała. Zaczęło padać, ale z każdym krokiem było coraz bliżej mety. Na 5 kilometrów przed metą wiedziałem, że granicy 2:50 dziś nie złamię, a swoją lokatę wśród nightów utrzymam. "Głowa odpuściła" i tempo spadło. . Na ostatnich metrach zgarnąłem medale od siostry (osobistych kibiców miałem :) ) i z uśmiechem na twarzy kończyłem koronę z nowym rekordem 2:53:02 (z czasem na półmetku 1:24:21). Na mecie pogratulowałem wynikowi i świetnej rywalizacji kumplowi, Stachu świetny bieg :). Tego dnia NR Zabrze było za mocne :D.
Korona skończona, czas na kolejne wyzwania 

"Maraton zaczyna się po 30-stce"
Chociaż mocny start zawsze kończył się gorszą drugą połową, to ja inaczej nie potrafię ;). Z czasem przychodzi zmęczenie, więc tempo mi "siada". Biegnięcie taktyką "negative" kojarzy mi się ze zmarnowaniem szansy na dobry czas. Może z czasem różnice się trochę zatrą, ale przecież ja mam już 11 maratonów ;).
"Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana"

 Jak wygląda tegoroczna droga maratońska? Mimo mniejszej liczby prób, mam nadzieję że będzie owocna. Powoli nadchodzi czas na wiosenną batalię. Kierunek GDAŃSK :D. 

niedziela, 2 kwietnia 2017

Gdzie ta szybkość?, czyli mini maraton w Kędzierzynie  pamięci Jana Pawła II.


W niedzielne popołudnie wyruszyłem do Kędzierzyna na mini maraton. Idealny dystans na okres taperingu. Miało być kameralne, szybko i z dużymi szansami na podium, które by podniosło morale. Okazało się, że łatwo nie będzie. Ziemia kędzierzyńska wystawiła swoją śmietankę. Jak poszło? Zdjęcie mówi dużo :).

Z pucharkami :D.

Ostatnie jednostki treningowe, zwłaszcza te szybkościowe, zaczynają  mnie zaskakiwać. Wraca prędkość. Pytanie brzmi, jak wygląda moja wytrzymałość tempowa, ale to zweryfikuje maraton ;P. Podczas wtorkowego 8x600 spotkałem wracającego na rowerze Mateusza. Chyba potrzebowałbym takiego trenera, bo Stachu świetnie mnie poprowadził przy pierwszym interwale. Gdyby  nie przeraził się tempem  to by było grubo poniżej 3:30min/km (wyszło 3:33). Kolejne samotne serie wyszły jak zawsze (poziom 3:4x min/km).
Przed samym startem postanowiłem w sobotę odbyć sesję 8km regeneracyjne + 10x100. Sprint niesamowity, mimo zmęczenia jednostkami na tygodniu. Potrafiłem wystrzelić i odnotować tempa na granicy 3:20 min/km, a jedna seria wyszła nawet 3:01 min/km. Od tego weekendu zacząłem również biegać bez taśm. Czy nie za szybko? Coś tam niby ściągnie, ale zobaczymy przez ten tydzień. Ale przejdźmy do wisienki :). Do mini maratonu.
Pierwsze metry, jeszcze z czołówką ;P.
Pod koniec pierwszego okrążenia zostawiłem
moją grupkę z tyłu.
Nadeszła niedziela, która nie okazała się nie aż taka trudna po wczorajszych urodzinach. Głowy funkcjonowały ;), więc ruszyliśmy rodzinnie do Kędzierzyna się ścigać :). Ja w planie miałem start w mini maratonie, a ojciec w zawodach towarzyszących. Na linii startowej poznałem swoich rywali, śmietanka biegaczy z okolicy. Już obstawiłem pierwszą trójkę, bo  jak tam konkurować z zawodnikami z poziomu ~33 min na dyszkę ;P. Trasa mini maratonu była nie najprostsza. Należało zrobić 2 pętle po trasie w kształcie "T". Zakręt 180 stopni likwiduje świetnie wypracowaną prędkość :(. Po krótkiej rozgrzewce ruszyliśmy. Odnotowałem niesamowitą prędkość, bo pierwsze kółko zrobiłem w 7min :D. Z czasem ciepło i zmęczenie sprawiło, że słabłem, ale należało walczyć. Z każdym krokiem, myśl o uspokojeniu tętna była coraz głupsza, więc prułem do przodu. Niestety na finiszu znów pozwoliłem się wyprzedzić superman-owi ;), ale i tak ukończyłem zawody po 14:27 z 6 lokatą. Według Garmina trasa wyniosła 4km, a poszczególne kilometry wyniosły mnie 3:24, 3:36, 3:41, 3:41.W  końcu po dwóch latach w mojej tabelce odnotowuję rekordowe średnie tempo. W końcu przebiłem tempo z mini maratonu w Krakowie 2015. Nawet licząc kilometraż z garmina, wywalczyłem średnią 3:36 :D, o 6 sekund na kilometr lepiej :D. Jeśli uwierzyć organizatorom, że było to 4.2km to średnia spada do 3:26 min/km :D.
Dziś zacznę rozciąganie w pozycji siedzącej ;P. 
Zanim doszedłem do siebie, postanowiłem wyjść na trasę dopingować ojca w jego starcie. Doping przyniósł korzyści, bo start okazał się bardzo udany i wystarczyło już oczekiwać jedynie wyników. Co się okazało? Ojciec sprawił sobie świetny prezent urodzinowy. Wywalczył drugą lokatę w swojej kategorii, great :D. Ja także wywalczyłem pucharek :), trzecia lokata w M20 :). A po biegu wracamy do tradycji, czyli kierunek lodziarnia w Sławęcicach. Zostaje jedna kwestia. Lepsza była gałka banan w czekoladzie czy mascarpone z wiśnią ;P.