piątek, 3 marca 2017

Schyłek zimy. Nadchodzi przedwiośnie!


Za oknem coraz jaśniej i cieplej. Powoli wszystko budzi się do życia, tak nadchodzi wiosna, przyjemniejszy okres w moim życiu. Nadszedł czas zweryfikować przepracowany okres zimowy i określić możliwe cele na kwiecień. Jak minął okres przygotowawczy… był bardzo nierówny. Ale zacznijmy po kolei…

Po kilku tygodniach odpoczynku wraz z nastaniem grudnia rozpocząłem kolejny cykl. Celem było pobicie kolejnej życiówki na maratonie na wiosnę. Plan był prosty, pozostawić wyćwiczony zeszłoroczny kilometraż, a jedynie podkręcić intensywność podczas głównych treningów. Mimo niedokręconego tempa (stwierdziłem, że z czasem wejdę na lepsze obroty) byłem pozytywnie nastawiony do realizacji treningów. Spóźniona zima pozwoliła bawić się z prędkością oraz spędzać przyjemnie czas na wybieganiach w blasku słońca. Również udało się nie zaniedbywać siły biegowej, oprócz biegania po okolicznych pagórkach (dobra za wysokie to one nie są ;) ), udało się wybrać ze znajomymi parokrotnie w nasze góry. A dokładnie w nasz Beskid Śląski.
Zapierający w dech widok na Stożek

Podium w Leśne Run wraz
kumplem Mateuszem
Na zimę wiele startów nie planowałem, miał być to okres spokojnych treningów, bez tej całej otoczki startowej połączonym z pobudkami o wschodzie ;). Oczywiście nie wytrzymałem długo ;P. Jeszcze w grudniu ruszyłem na zabrzańską imprezę organizowaną przez znajomych, czyli Leśne Run. Leśna trasa wokół kąpieliska na Maciejowie przypadła mi do gustu, a tylu znajomych na trasie już dawno nie widziałem. Miło było znów się spotkać, pogadać i następnie pościągać. Zimowa aura sprawiła, że zawrotnych prędkości nie dało się uzyskać, ale sił wystarczyło na spokojnie utrzymanie drugiej lokaty i stanie na podium znów z Mateuszem J.


Po przerwie na święta i sylwestra, wraz z nadejściem nowego roku, znów zacząłem się zastanawiać nad kolejnymi startami. Rodzinnie postanowiliśmy zdobyć raciborski zestaw medalowy. W tym celu wybraliśmy się z ojcem na pierwszy bieg w cyklu- bieg Nadodrzański. Pogoda dała w kość, przyszły mrozy dochodzące do -15 ⁰C, ale dobry warstwowy zestaw i mogłem ruszyć na pełnym gazie. Biegło się przyjemnie, nawierzchnia przyzwoita, a okolica cudna. Mimo małego incydentu zadowolony byłem z wyniku i uzyskania 4 pozycji.
Kolejne kilometry wałami przy Odrze.

3 tygodnie później byłem już w podróży do Cisnej. Tak, postanowiłem wystartować w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim J. Myślałem już o tej imprezie rok temu, ale wtedy przeciągająca się jesienna kontuzja odsunęła myśli od zimowych startach, by przygotować się porządnie na wiosnę. Ten rok miał być inny. Urzeczony górskimi biegami postanowiłem , że w tym roku skosztuję co ma do zaoferowania górski kalendarz biegowy J. Na pierwszy ogień miał pójść bieg na długim dystansie w zimowej aurze. W sobotę, o świcie, wsiadłem do busa, by wraz ze znajomymi ruszyć w podróż. Jazda minęła radośnie i dosyć szybko, a weryfikacja w biurze zawodów przebiegła sprawnie. Po kolacji przy kominku trzeba było powoli myśleć o starcie, zwłaszcza że start był o świcie. Znów wiele nie pospałem ;P. Nadeszła niedziela, koniec hulanki po Cisnej, czas na biegową zabawę z ostrą walką :D. Adrenalina zrobiła swoje i na wystrzał ruszyłem ostro z górki. J. Po paru kolejkach czas pójść do szkoły, by się ogrzać, umyć i łyknąć trochę żurku i pomidorówki J.
Początek frajdy z ZMB
Po chwili refleksji, uspokoiłem tempo biegu. Czas na walkę nadejdzie, przecież to jest maraton i to górski. Po pierwszych kilometrach po asfalcie, wbiegliśmy na stokówkę. Ku mojemu zaskoczeniu było szerokie, a nawierzchnia odgarnięta. Przewyższenia nie zabijały i spokojnie dawało się po nich biegać (dla odmiany do ultra wbiegałem, bo czołówka biegu narzucała dobre tempo). Na pierwszym wierzchołku, po krótkim dialogu z innym zawodnikiem, zostałem uświadomiony, że nie ma sensu się oszczędzać w oczekiwaniu na podejścia w okolicy Brzeziniaka. Usłyszałem, że trasa maratonu jest dość łatwa i dalej nie jest już trudniej. Uwierzyłem, puściłem hamulce i zacząłem się rozpędzać podczas zbiegu. Kolejne kilometry mijały wśród cudnego krajobrazu, Bieszczad otulonych zimową pierzyną. A ja gnałem jak samotny wilk po wzniesieniach przegryzając czekoladę (trochę mi zmarzła w plecaku, ale była pycha ;) ). Czasu na normalne jedzenie nie było, brakowało podejść jak na moich wcześniejszych ultra. Trzeba było zastosować taktykę maratońską. Po rozgrzaniu żelu wchłonąłem go na punkcie odżywczym na 27km przepijając wodą. Zgarnąłem jeszcze proziaka (trzeba było spróbować tego produktu) i wtedy usłyszałem, że jestem ósmy z niewielką stratą. Ruszyłem w dalszą podróż, aż natknąłem się na wolontariusza na stokówce, który kierował w jakąś zaspę. Co on pokazuję? Podbiegam, patrzę w dół, a tam wśród drzew w głębokim śniegu widać ludzkie czasy. Że co? No cóż koniec komfortu, będzie ostro, będzie ciężko, ale miało być zimowo ;).
Brzeziniak nie taki łatwy do zdobycia ;)
Nogi w śniegu się zakopują, a zdarte pięty przed biegiem zaczynają wysyłać sygnały o ostrożniejsze stąpanie. Po kilometrowej walce w śniegu wbiegam do karczmy. Stoły porządnie zastawione, ale widok rywali do podium nie daje możliwości spokojnego posiłku. Owoce i czekoladę przepijam ciepła herbatą, kieliszek na wzmocnienie i z garścią snickersów włożonych do plecaka wyruszam na trasę. Czas wrócić na stokówkę, tyle że przede mną kilometr przeprawy w śniegu i jeszcze jeden rywal (tak już siódmy). Po chwili brnięcia  w śniegu stwierdzam, że biec się nie da. Czas zebrać siły na ostatnie 10 km, czas na spakowane batoniki :D.  Po dotarciu na stokówkę, ruszyłem w pogoń. Na trasie zrobiło się tłoczno, naprzeciw mnie pozdrawiali mnie znajomi. Ilu was tam było? Niesamowite! Z  uśmiechem witałem się, życzyłem powodzenia, a zarazem dociskałem gazu by na ostatnim punkcie żywieniowym już wywalczyć 6 lokatę. Teraz tylko utrzymać pozycję ;). Nagle widać Cisnę, chwilę później pod moimi stopami znajduje się już torowisko i jedynie co mi pozostało, to triumfalne wbiegnięcie na metę na 6 miejscu :D :D !!! A tam kolejne zaskoczenie, na mecie częstują izo i grzanym winem
Jakie jest ZMB? Zabawowa atmosfera w otoczeniu ładnych górskich widoków z dala od cywilizacji J. Warunki były przyjemne. Miałem do czynienia ze śnieżną aurą zawodów, która swoją siłę ukazała jedynie przy karczmie. Trasa ogólnie nie jest trudna, bez wysokich przewyższeń i z komfortową nawierzchnią. Czy wrócę? Czas pokaże J.

Nie minął tydzień, a ja znów byłem w drodze w góry J. Tym razem bliżej, odwiedziłem Beskid Żywiecki. Dokładnie wraz ze świeżo zapoznanymi biegaczami z ekipy „w pogoni za duchem” ruszyliśmy  do Rajczy na bieg Wilcze Gronie. Dzięki za podwózkę i towarzystwo.
Zawody w Rajczy czas zacząć
Miał być ciężki bieg górski, a zarazem debiut w zawodach  anglosaskich. Czy zdążyłem wypocząć? Czasu było dosyć, ale sygnały były niepokojące. Ból w piszczeli zapoczątkowany przed ZMB się rozwijał, a że będę z nimi prowadził kolejną batalie jeszcze nie wiedziałem. Po dotarciu na start, odebraniu pakietu i przebraniu, wyruszyłem na rozgrzewkę. Parę kilometrów rozgrzało mięśnie, więc znów byłem pozytywnie nastawiony do wyniku. Podczas biegu towarzyszy rajd chłopski.
Zawody odbywają się podczas rajdu chłopskiego, z tego powodu do Rajczy przybyły tłumy przebierańców z okolicznych wiosek tworząc ciekawą oprawę zawodów. No ale przejdźmy do konkretów.
Na sygnał wystartowali biegacze na pełnych obrotach. Pierwsze 2 kilometry po asfalcie to była walka o pozycję do wspinaczki (na wąskich ścieżkach wyprzedzanie jest utrudnione, a stracony czas ciężko nadrobić). Nawet niezłą pozycję wywalczyłem zanim wkroczyliśmy na szlak na Suchą Górę. Zaczęła się główna atrakcja, nachylenie było porządnie, a my brnąć między błotem, a śniegiem biegniemy. No właśnie, biegniemy? Z dystansu ultra nie byłem przyzwyczajony do takiego targania sił na podbiegu, ale jak trzeba ;). Jednak sił brakowało  i traciłem kolejne pozycje, a śniegu było coraz więcej co utrudniało mi bieganie. Przede mną widziałem jedynie ciąg biegaczy tworzących węża owijającego grzbiet góry, a ja zacząłem walczyć z kolką. Wybił 6 kilometr i nadszedł czas zbiegu. Początkowo nie był on szybki, co chwila stawaliśmy. Utrata pozycji odbijała się na mojej rywalizacji L, a wyprzedzanie wymagało by wejście po kolana w śniegu.  Po chwili się poszerzyło i znów zaczęliśmy gnać. Ludzie rwali jak opętani po stromym zboczu.
Zmęczony na końcówce biegu Wilcze Gronie
Nagle pewien biegacz przede mną wpadł w poślizg, zrobił przewrót i bez zatrzymania biegł nadal. Szok! Ciut niżej śnieżna ścieżka zamieniła się w błoto, w którym brnęliśmy po kostki, ale nie zwalnialiśmy. Myślę sobie, gdzie ja jestem? Co to za dzika trasa? Ale zanim doszedłem do rozwiązania zagadki pojawił się asfalt z punktem z herbatką. Mam za sobą pierwszą górkę, nadszedł ostatni moment by wyładować energię. Pełen sił zacząłem na luzie wyprzedzać osoby na podbiegu, ale sielanka szybko się skończyła. Zaśnieżony szuter zamienił się ponownie na grzbiecie Kiczory w cudną warstwę śniegu ;). Nogi traciły dramatycznie siły, ale pozostał już tylko zbieg na metę. Słowo „tylko” to gruba przesada. Na koniec musiała być wisienka, zbieg wzdłuż stoku narciarskiego, czyli fest stromo. Wygrał rozsądek. Moja daleka pozycja spowodowała, że się odchyliłem i zwolniłem, by bezpiecznie dociągnąć do mety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz