Schyłek zimy. Nadchodzi przedwiośnie!
Za oknem coraz jaśniej i cieplej. Powoli wszystko budzi się
do życia, tak nadchodzi wiosna, przyjemniejszy okres w moim życiu. Nadszedł
czas zweryfikować przepracowany okres zimowy i określić możliwe cele na kwiecień.
Jak minął okres przygotowawczy… był bardzo nierówny. Ale zacznijmy po kolei…
Po kilku tygodniach odpoczynku wraz z nastaniem grudnia
rozpocząłem kolejny cykl. Celem było pobicie kolejnej życiówki na maratonie na
wiosnę. Plan był prosty, pozostawić wyćwiczony zeszłoroczny kilometraż, a
jedynie podkręcić intensywność podczas głównych treningów. Mimo niedokręconego
tempa (stwierdziłem, że z czasem wejdę na lepsze obroty) byłem pozytywnie
nastawiony do realizacji treningów. Spóźniona zima pozwoliła bawić się z
prędkością oraz spędzać przyjemnie czas na wybieganiach w blasku słońca.
Również udało się nie zaniedbywać siły biegowej, oprócz biegania po okolicznych pagórkach
(dobra za wysokie to one nie są ;) ), udało się wybrać ze znajomymi parokrotnie
w nasze góry. A dokładnie w nasz Beskid Śląski.
|
Zapierający w dech widok na Stożek |
|
Podium w Leśne Run wraz kumplem Mateuszem |
Na zimę wiele startów nie planowałem, miał być to okres
spokojnych treningów, bez tej całej otoczki startowej połączonym z pobudkami o
wschodzie ;). Oczywiście nie wytrzymałem długo ;P. Jeszcze w grudniu ruszyłem
na zabrzańską imprezę organizowaną przez znajomych, czyli Leśne Run. Leśna
trasa wokół kąpieliska na Maciejowie przypadła mi do gustu, a tylu znajomych na
trasie już dawno nie widziałem. Miło było znów się spotkać, pogadać i następnie
pościągać. Zimowa aura sprawiła, że zawrotnych prędkości nie dało się uzyskać,
ale sił wystarczyło na spokojnie utrzymanie drugiej lokaty i stanie na podium
znów z Mateuszem J.
Po przerwie na święta i sylwestra, wraz z nadejściem nowego
roku, znów zacząłem się zastanawiać nad kolejnymi startami. Rodzinnie
postanowiliśmy zdobyć raciborski zestaw medalowy. W tym celu wybraliśmy się z
ojcem na pierwszy bieg w cyklu- bieg Nadodrzański. Pogoda dała w kość, przyszły
mrozy dochodzące do -15 ⁰C, ale dobry warstwowy zestaw i mogłem ruszyć na
pełnym gazie. Biegło się przyjemnie, nawierzchnia przyzwoita, a okolica cudna.
Mimo małego incydentu zadowolony byłem z wyniku i uzyskania 4 pozycji.
|
Kolejne kilometry wałami przy Odrze. |
3 tygodnie później byłem już w podróży do Cisnej. Tak,
postanowiłem wystartować w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim J. Myślałem już o tej
imprezie rok temu, ale wtedy przeciągająca się jesienna kontuzja odsunęła myśli
od zimowych startach, by przygotować się porządnie na wiosnę. Ten rok miał być
inny. Urzeczony górskimi biegami postanowiłem , że w tym roku skosztuję co ma
do zaoferowania górski kalendarz biegowy J.
Na pierwszy ogień miał pójść bieg na długim dystansie w zimowej aurze. W
sobotę, o świcie, wsiadłem do busa, by wraz ze znajomymi ruszyć w podróż. Jazda
minęła radośnie i dosyć szybko, a weryfikacja w biurze zawodów przebiegła
sprawnie. Po kolacji przy kominku trzeba było powoli myśleć o starcie,
zwłaszcza że start był o świcie. Znów wiele nie pospałem ;P. Nadeszła
niedziela, koniec hulanki po Cisnej, czas na biegową zabawę z ostrą walką :D.
Adrenalina zrobiła swoje i na wystrzał ruszyłem ostro z górki. J.
Po paru kolejkach czas pójść do szkoły, by się ogrzać, umyć i łyknąć trochę
żurku i pomidorówki J.
|
Początek frajdy z ZMB |
Po chwili
refleksji, uspokoiłem tempo biegu. Czas na walkę nadejdzie, przecież to jest
maraton i to górski. Po pierwszych kilometrach po asfalcie, wbiegliśmy na stokówkę.
Ku mojemu zaskoczeniu było szerokie, a nawierzchnia odgarnięta. Przewyższenia
nie zabijały i spokojnie dawało się po nich biegać (dla odmiany do ultra
wbiegałem, bo czołówka biegu narzucała dobre tempo). Na pierwszym wierzchołku,
po krótkim dialogu z innym zawodnikiem, zostałem uświadomiony, że nie ma sensu
się oszczędzać w oczekiwaniu na podejścia w okolicy Brzeziniaka. Usłyszałem, że
trasa maratonu jest dość łatwa i dalej nie jest już trudniej. Uwierzyłem,
puściłem hamulce i zacząłem się rozpędzać podczas zbiegu. Kolejne kilometry
mijały wśród cudnego krajobrazu, Bieszczad otulonych zimową pierzyną. A ja
gnałem jak samotny wilk po wzniesieniach przegryzając czekoladę (trochę mi
zmarzła w plecaku, ale była pycha ;) ). Czasu na normalne jedzenie nie było,
brakowało podejść jak na moich wcześniejszych ultra. Trzeba było zastosować
taktykę maratońską. Po rozgrzaniu żelu wchłonąłem go na punkcie odżywczym na
27km przepijając wodą. Zgarnąłem jeszcze proziaka (trzeba było spróbować tego
produktu) i wtedy usłyszałem, że jestem ósmy z niewielką stratą. Ruszyłem w
dalszą podróż, aż natknąłem się na wolontariusza na stokówce, który kierował w
jakąś zaspę. Co on pokazuję? Podbiegam, patrzę w dół, a tam wśród drzew w
głębokim śniegu widać ludzkie czasy. Że co? No cóż koniec komfortu, będzie ostro,
będzie ciężko, ale miało być zimowo ;).
|
Brzeziniak nie taki łatwy do zdobycia ;) |
Nogi w śniegu się zakopują, a zdarte
pięty przed biegiem zaczynają wysyłać sygnały o ostrożniejsze stąpanie. Po
kilometrowej walce w śniegu wbiegam do karczmy. Stoły porządnie zastawione, ale
widok rywali do podium nie daje możliwości spokojnego posiłku. Owoce i
czekoladę przepijam ciepła herbatą, kieliszek na wzmocnienie i z garścią
snickersów włożonych do plecaka wyruszam na trasę. Czas wrócić na stokówkę,
tyle że przede mną kilometr przeprawy w śniegu i jeszcze jeden rywal (tak już
siódmy). Po chwili brnięcia w śniegu
stwierdzam, że biec się nie da. Czas zebrać siły na ostatnie 10 km, czas na
spakowane batoniki :D. Po dotarciu na
stokówkę, ruszyłem w pogoń. Na trasie zrobiło się tłoczno, naprzeciw mnie
pozdrawiali mnie znajomi. Ilu was tam było? Niesamowite! Z uśmiechem witałem się, życzyłem powodzenia, a
zarazem dociskałem gazu by na ostatnim punkcie żywieniowym już wywalczyć 6
lokatę. Teraz tylko utrzymać pozycję ;). Nagle widać Cisnę, chwilę później pod
moimi stopami znajduje się już torowisko i jedynie co mi pozostało, to triumfalne
wbiegnięcie na metę na 6 miejscu :D :D !!! A tam kolejne zaskoczenie, na mecie częstują izo
i grzanym winem
Jakie jest ZMB? Zabawowa atmosfera w otoczeniu ładnych
górskich widoków z dala od cywilizacji J.
Warunki były przyjemne. Miałem do czynienia ze śnieżną aurą zawodów, która
swoją siłę ukazała jedynie przy karczmie. Trasa ogólnie nie jest trudna, bez
wysokich przewyższeń i z komfortową nawierzchnią. Czy wrócę? Czas pokaże J.
Nie minął tydzień, a ja znów byłem w drodze w góry J. Tym razem bliżej,
odwiedziłem Beskid Żywiecki. Dokładnie wraz ze świeżo zapoznanymi biegaczami z
ekipy „w pogoni za duchem” ruszyliśmy do
Rajczy na bieg Wilcze Gronie. Dzięki za podwózkę i towarzystwo.
|
Zawody w Rajczy czas zacząć |
Miał być ciężki bieg górski, a
zarazem debiut w zawodach anglosaskich. Czy
zdążyłem wypocząć? Czasu było dosyć, ale sygnały były niepokojące. Ból w
piszczeli zapoczątkowany przed ZMB się rozwijał, a że będę z nimi prowadził
kolejną batalie jeszcze nie wiedziałem. Po dotarciu na start, odebraniu pakietu
i przebraniu, wyruszyłem na rozgrzewkę. Parę kilometrów rozgrzało mięśnie, więc
znów byłem pozytywnie nastawiony do wyniku. Podczas biegu towarzyszy rajd
chłopski.
Zawody odbywają się podczas rajdu chłopskiego, z tego powodu do
Rajczy przybyły tłumy przebierańców z okolicznych wiosek tworząc ciekawą oprawę
zawodów. No ale przejdźmy do konkretów.
Na sygnał wystartowali biegacze na pełnych
obrotach. Pierwsze 2 kilometry po asfalcie to była walka o pozycję do
wspinaczki (na wąskich ścieżkach wyprzedzanie jest utrudnione, a stracony czas
ciężko nadrobić). Nawet niezłą pozycję wywalczyłem zanim wkroczyliśmy na szlak
na Suchą Górę. Zaczęła się główna atrakcja, nachylenie było porządnie, a my
brnąć między błotem, a śniegiem biegniemy. No właśnie, biegniemy? Z dystansu
ultra nie byłem przyzwyczajony do takiego targania sił na podbiegu, ale jak
trzeba ;). Jednak sił brakowało i traciłem
kolejne pozycje, a śniegu było coraz więcej co utrudniało mi bieganie. Przede
mną widziałem jedynie ciąg biegaczy tworzących węża owijającego grzbiet góry, a
ja zacząłem walczyć z kolką. Wybił 6 kilometr i nadszedł czas zbiegu. Początkowo
nie był on szybki, co chwila stawaliśmy. Utrata pozycji odbijała się na mojej
rywalizacji
L,
a wyprzedzanie wymagało by wejście po kolana w śniegu. Po chwili się poszerzyło i znów zaczęliśmy
gnać. Ludzie rwali jak opętani po stromym zboczu.
|
Zmęczony na końcówce biegu Wilcze Gronie |
Nagle pewien biegacz przede
mną wpadł w poślizg, zrobił przewrót i bez zatrzymania biegł nadal. Szok! Ciut
niżej śnieżna ścieżka zamieniła się w błoto, w którym brnęliśmy po kostki, ale
nie zwalnialiśmy. Myślę sobie, gdzie ja jestem? Co to za dzika trasa? Ale zanim
doszedłem do rozwiązania zagadki pojawił się asfalt z punktem z herbatką. Mam
za sobą pierwszą górkę, nadszedł ostatni moment by wyładować energię. Pełen sił
zacząłem na luzie wyprzedzać osoby na podbiegu, ale sielanka szybko się
skończyła. Zaśnieżony szuter zamienił się ponownie na grzbiecie Kiczory w cudną
warstwę śniegu ;). Nogi traciły dramatycznie siły, ale pozostał już tylko zbieg
na metę. Słowo „tylko” to gruba przesada. Na koniec musiała być wisienka, zbieg
wzdłuż stoku narciarskiego, czyli fest stromo. Wygrał rozsądek. Moja daleka
pozycja spowodowała, że się odchyliłem i zwolniłem, by bezpiecznie dociągnąć do
mety.