wtorek, 6 lutego 2018

Zimowy Maraton Bieszczadzki vol.2

Tegoroczny sezon rozpocząłem w Bieszczadach, gdzie postanowiłem ponownie zmierzyć się z trasą ZMB :). Mimo nowych przeciążeń liczyłem na dobry start albo co najmniej świetną zabawę :D.

Na bieg ruszyłem ze 4-ką znajomych już w piątek. Jazda samochodem szybko mijała, a Bieszczady przywitały nas śniegiem nie tylko w górach, ale również na przydrożnych polach. Było przytulnie, a aura na zewnątrz sugerowała piękne widoki podczas niedzielnego startu. Po szybkim kwaterunku i małej kolacji ;), czas na początek regeneracji :).


Siekerada :D
 Plany na sobotę plątały się w głowie. Umysł myślał o pięknych połoninach, ale rozważniej byłoby odpocząć i nie przemęczać słabych nóg. Skończyliśmy na wspólnym wyjeździe do Cisnej i przeczekaniu czasu do otwarcia biura zawodów w Siekeradzie. Super knajpka, a klimat niezwykły. Spędziliśmy kilka godzin na rozmowach i żartach przy piwie i pysznym jadle :P. Wieczorkiem już tylko mini grill na aneksie i ostateczne przygotowanie zestawu biegowego na poranek.

Niedziela rozpoczęła się wcześnie. Pobudka o  5 na śniadanie, by już przed 7 być na linii startowej. Na starcie pełno znakomitych biegaczy, a pośród nich stałem ja. Nagle ruszyliśmy. Pierwsze kilometry po asfalcie zleciały szybko, choć do tempa maratońskiego wiele brakowało. Po pierwszych kilometrach wywalczyłem pozycje na początku drugiej dziesiątki, choć liderzy uciekli mi już z horyzontu.
Trasa była łatwiejsza niż w zeszłym roku, jeszcze mniej śniegu. W wielu miejscach przebijała się nawierzchnia. Tempo było dosyć wysokie, więc postawiłem na mieszankę czekoladek i żeli popijanych wodą. Tak mijały mi kolejne kilometry. Często biegłem sam, sam pośrodku Bieszczad :D. Na punkcie na 27km byłem tylko około 2 minuty wcześniej niż rok temu, dużego postępu nie zrobiłem ;P. Kolejne punkty do Brzeziniaka pod górę były wyczerpujące. Czułem, że brak mi sił. Czyżby moja wytrzymałość osłabła? A może cukry mi się skończyły? Podczas podbiegu straciłem kolejną pozycję, choć liczyłem że odrobię to w późniejszym etapem. Nagle z naprzeciwka biegnie zwycięzca- Bartosz. Nie liczyłem, że ktoś będzie miał taką przewagę nade mną :(. Niesamowity biegacz.

Dekoracja :D
Zbieg do karczmy był super. Nogi latały w śniegu, ale w przeciwieństwie do zeszłego roku, dało się biec. W karczmie wziąłem dwa kubki coli plus kielich na wzmocnienie ;P  i z pierogiem w łapie wybiegłem na trasę :D. Droga powrotna na stekówke była dobra. Śniegu pod nogami było nadal pełno, ale pamiętam jak to wyglądało rok temu. Po małej wspinaczce został już kilku-kilometrowy zbieg do mety. Na szarże nie miałem sił, leciałem średnio 4:25 min/km. Jednakże było cudnie. Meta coraz bliżej, a z naprzeciwka co moment wyłaniał się znajomy. Piątki, uśmiechy i zbieg. Można marzyć o czymś więcej? Nagle skręt na tory i ostatni  kilometr do mety. Ukończyłem bieg (44.6km) po 3h i 24 minutach z 12 lokatą. Natomiast w swojej kategorii byłem pierwszy 😃🏆.

Jaki jest ZMB? To ciągła zabawa. Na mecie grzanie piwo, żurek :P i pełno znajomych. Przez cały weekend człowiek nie myśli o walce na trasie, ale o mile spędzonym wypadzie. Niby jest  mały niedosyt, ale... Czy wynik jest najważniejszy? Takie starty są potrzebne, bo bieganie to coś więcej niż tempo ;).
 Szkoda, że Magda nie mogła ze mną jechać, ale jeszcze wrócę z nią do Cisnej :).
A jak się czuję po biegu.  Hmm... maraton mnie nie uleczył ;P. Jednakże mam nadzieję, że już wychodzę z kłopotów zdrowotnych. Trochę jest czasu na zbudowanie i wyszlifowanie formy.

Wpis zakończę najlepszym podsumowaniem biegowego weekendu
"A może by tak wszystko rzucić i pojechać w Bieszczady?"




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz