czwartek, 27 kwietnia 2017

Nadszedł długo oczekiwany dzień. Dzień drugiej części wiosennej walki. Nadszedł czas na ultra :). Czas na Pieniny i Niepokornego Mnicha :P.


Niepokorny mnich miał być tuż po Gdańskim maratonie głównym punktem wiosennego sezonu. Miałem małe obawy odnośnie tego startu, gdyż to miał być najdłuższy mój start (obecnie jest to Chudy Wawrzyniec 85+) z najsilniejszą polską stawką. Zdałem się na losowanie, które zadecydowało, że nadszedł czas na bój z elitą :).


Przed granią małych Pienin (~50km)

Moment do startu, wrócę tu za 8h :P
Przygoda ze Szczawnicą rozpoczęła się na kilka dni przed, od sprawdzania prognoz pogody. Niestety zima stwierdziła, że nas nie opuści i powróciła w najgorszym momencie. Taktyka biegowa się zmieniała dynamicznie, ale byłem pewien, że obojętne co zastanę, będę walczyć. Niestety dzień przed rywalizacją organizatorzy stwierdzili, że jednak skracają trasę ze względu na trudne warunki na Słowacji :(. Rozumiem ich, zdrowie biegaczy najważniejsze, ale marzenie o przełamaniu kolejnej granicy ulotniło się bez walki. Wielka szkoda, ale trzeba było przygotować się do startu. Spakowany ruszyłem ze znajomymi do Szczawnicy w piątkowe popołudnie :). Podróż szybko minęła, a zanim się rozlokowaliśmy na kwaterze i odebraliśmy pakiet już było po 19, a przecież trzeba było coś zjeść. Ruszyliśmy na pizzę wraz z napotkaną grupą znajomych. Czas w miłym towarzystwie szybko leciał, aż za szybko. Start się zbliżał nieubłagalnie, a  należało jeszcze dokończyć przygotowania plecaka i wybrać strój startowy. Pogoda nijaka, więc wziąłem długie termo, t-shirt, wiatrówkę i rękawiczki bez palców. Czułem, że będę się rozbierał, ale nocka mogła być zimna ;P.
Nocka nie była długa, bo kładłem się przed 23, a już na 3 miałem planowany start ;P. W dodatku presja nie spóźnienia się, spowodowała, że długo nie pospałem. W końcu wstałem, sprawnie zjadłem swoje płatki i ruszyłem na start. Czekała mnie krótka rozgrzewka, te 2 km truchciku z rana trochę mnie pobudziło do walki :), a na linii startu już się kłębili niepokorni :P. Nagle wybiła 3:00, o tej porze normalni ludzie śpią, bądź wracają z imprez, a ja w towarzystwie biegowych świrów zacząłem swoją imprezę :P.
"W życiu nic nie przychodzi bez walki"

Droga nocna na Przechybe w towarzystwie zwyciężczyni. 
Wspinaczka z Rytra
Przez pierwsze kilometry po Szczawnicy spokojnie utrzymywałem tempo tuż za elitą, aż do momentu pojawienia się  szlaku. Tam postanowiłem pożegnać się z elitą :) i w swoim rytmie gnać na Przechyb :D. Trasa była świetnie przygotowana, nigdy po śniegu nie biegło mi się tak dobrze. Ogromny plus dla organizatorów, w ogóle się nie zapadałem. Jedyny problem, to błoto i kałuże w niższych partiach. Tak, niby człowiek ma czołówkę, a już po pierwszych kilometrach miałem mokre stopy, ekstra :P. Większy problem miałem z żywieniem. Jakoś czułem nadal w żołądku pizzę i płatki, a tu trzeba wcisnąć coś, by nie odcięło. Łyknąłem parę cukierków i dociągnąłem na Przechybe i pierwszego punktu żywieniowego (1:43:12). Pochłonąłem 2 kubki izo i drożdżówkę (może ciasto drożdżowe mnie uzdrowi) i ruszyłem w dół. Zbieg pokryty był śniegiem, czułem się jak na zimowej wycieczce biegowej na Czantorię. Skakałem od zaspy do zaspy :). Na drodze do Rytra w końcu zaczęło się przejaśniać, ale niestety nie było możliwości ujrzenia cudnego wschodu słońca w górach, nadal było pochmurnie. Na dole pojawił się nagle asfalt, znów można było rzucić mocne tempo. Zrobiło się ciepło, więc postanowiłem zdjąć wiatrówkę i rękawiczki przed kolejnym punktem żywieniowy. Tam zalewam się ponownie izo i lecę dalej. Nadal wszystko idzie dobrze, trzymając  się elity kobiet ruszam na  Niemcową :). Chwilę przed szczytem nadchodzi kryzys, ale w nogach nie czuję problemów. Na wszelki wypadek biorę żel, ale na zbiegu po płytach do Kosarzyska nie potrafię narzucić tempa biegu i tracę kontakt z grupą. Po chwili znów wracamy do walki z przewyższeniami, czas na Eliaszówkę. Postanawiam zjeść bułkę, która o
Wieża widokowa na Eliaszówce
żywo czyni cuda :). Czuję, że znów nadchodzą siły i zaczynam podbiegać.  Po paruset metrach w górę pojawia się ponownie aura zimowa, ale nadal biegnie się ładnie, nawet trochę poprószył śnieg :). Mijam wieżę na Eliaszówce (a mogłem na nią wejść, może byłby cudny widok, ale w głowie tylko walka ;P ) i ruszam do bacówki na Obidze. Docieram tam dopiero po 5h i 26min. Z przeglądu przepaku rezygnuję, więc tylko zalewam organizm colą i uzupełniam bukłak. Na drogę biorę parę żelków plus buła i ruszam na trasę :). Od kumpli na mecie dowiedziałem się, że były tam pyszne ziemniaczki, czemu ja ich nie widziałem :(. Ale jedźmy dalej :). Szybki powrót na rozdroże i gnam granią. Nie minął kilometr, a już żałowałem, że olałem przepak ze świeżymi skarpetami. Wleciałem w ogromną kałużę :(. Jedyny z  tego plus, że przestałem już martwić się kolejnymi kałużami ;P.  Droga do granicy się ciągnęła, a mi znów zaczęły upływać siły. Zanim dotarłem do przełęczy Rozdziele dopadł mnie kolejny kryzys. Nie pamiętam aż tak ciężkich dla mnie zawodów. Fajnie, że zrobiło się widokowo:). Postanowiłem, że kolejne wzniesienie spędzę przy bułce z milką  i oglądaniu gór :D. Podczas wspinaczki dobił do mnie kolejny zawodnik i ponownie głowa postanowiła powalczyć. Biegliśmy wąską ścieżką  wzdłuż grani Małych Pienin do schroniska pod Durbaszką.  Niby końcówk
Okolica schroniska Durbaszki.
Dreptam na zmianę po śniegu bądź błocie
a, ale już każdy pagórek był wyzwaniem, a zejścia nie były łatwiejsze. Tu  kamienie, tam błoto, aż ciężko zdecydować co wolałem  ;P. Zegarek wybijał zbliżającą się metę, a od schroniska to niby rzut beretem. Na ostatni punkt należy ponownie zlecieć  ze szlaku w dół. Szkoda, że nie da się ominąć tego punktu, ale nie marudząc spuszczam się w dół. W schronisku łykam ponownie colę i ruszam powrotem na górę. Coś w tej coli brakowało, już wiem -whisky ;P. Ostatnie kilometry biegły przez polany aż do Szafranówki, a ładne widoki dodawały sił do ostatniej batalii, a dokładnie błotnistego zjazdu do mety. Nagle wyłania się Dunajec, ostatni most i robię ostatni w tym ultra biegu krok.

Zasłużony wypoczynek nad rzeką.
Mistrzostwa Polski kończę na 30 miejscu wśród mężczyzn. Po 64 kilometrach, ponad 3100 metrach przewyższania i ciut ponad 8h walki odebrałem medal na mecie i ruszyłem w kierunku regeneracji. Jak ona wygląda po ultra? Stoi się przy bufecie, wchłaniając  jabłecznik  oraz inne pyszności w towarzystwie piwka i próbuje się trochę rozciągnąć ;P. Nie minęła jeszcze dwunasta, a ja już po ultra i co teraz robić ;). Postanowiłem później wrócić na finisz znajomych z Wielkiej Przechyby, więc wziąłem kurtkę i ruszyłem do kwatery obmyć się z błota. Wszystkim znajomym gratuluję pięknej walki i osiągniętych wyników oraz dziękuję za towarzystwo :).

Biegi w Szczawnicy to świetna impreza, a Pieniny cudne. Ale starty wczesnowiosenne będą musiał przemyśleć, jednak pogoda w górach potrafi zaskakiwać ;). A jak czuję się po biegu? Nogi nawet nieźle zniosły bieg, czuję się dobrze. Wyszedł jedynie problem ze przeciążoną stopą, ale jak człowiek odczuwa ból podczas zawodów, to źle wróży ;P. Jak podsumowuję bieg, czuję niedosyt. Trochę z braku możliwości zmierzenia się z pełnym mnichem, a trochę z własnej dyspozycji biegowej.





                                                                                     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz