Nadszedł długo oczekiwany dzień. Dzień drugiej części
wiosennej walki. Nadszedł czas na ultra :). Czas na Pieniny i Niepokornego
Mnicha :P.
Niepokorny mnich miał być tuż po Gdańskim maratonie głównym
punktem wiosennego sezonu. Miałem małe obawy odnośnie tego startu, gdyż to miał
być najdłuższy mój start (obecnie jest to Chudy Wawrzyniec 85+) z najsilniejszą
polską stawką. Zdałem się na losowanie, które zadecydowało, że nadszedł czas na
bój z elitą :).
|
Przed granią małych Pienin (~50km) |
|
Moment do startu, wrócę tu za 8h :P |
Przygoda ze Szczawnicą rozpoczęła się na kilka dni przed, od
sprawdzania prognoz pogody. Niestety zima stwierdziła, że nas nie opuści i
powróciła w najgorszym momencie. Taktyka biegowa się zmieniała dynamicznie, ale
byłem pewien, że obojętne co zastanę, będę walczyć. Niestety dzień przed
rywalizacją organizatorzy stwierdzili, że jednak skracają trasę ze względu na trudne
warunki na Słowacji :(. Rozumiem ich, zdrowie biegaczy najważniejsze, ale
marzenie o przełamaniu kolejnej granicy ulotniło się bez walki. Wielka szkoda,
ale trzeba było przygotować się do startu. Spakowany ruszyłem ze znajomymi do
Szczawnicy w piątkowe popołudnie :). Podróż szybko minęła, a zanim się
rozlokowaliśmy na kwaterze i odebraliśmy pakiet już było po 19, a przecież
trzeba było coś zjeść. Ruszyliśmy na pizzę wraz z napotkaną grupą znajomych.
Czas w miłym towarzystwie szybko leciał, aż za szybko. Start się zbliżał
nieubłagalnie, a należało jeszcze
dokończyć przygotowania plecaka i wybrać strój startowy. Pogoda nijaka, więc wziąłem
długie termo, t-shirt, wiatrówkę i rękawiczki bez palców. Czułem, że będę się
rozbierał, ale nocka mogła być zimna ;P.
Nocka nie była długa, bo kładłem się przed 23, a już na 3
miałem planowany start ;P. W dodatku presja nie spóźnienia się, spowodowała, że
długo nie pospałem. W końcu wstałem, sprawnie zjadłem swoje płatki i ruszyłem
na start. Czekała mnie krótka rozgrzewka, te 2 km truchciku z rana trochę mnie
pobudziło do walki :), a na linii startu już się kłębili niepokorni :P. Nagle
wybiła 3:00, o tej porze normalni ludzie śpią, bądź wracają z imprez, a ja w
towarzystwie biegowych świrów zacząłem swoją imprezę :P.
"W życiu nic nie przychodzi bez walki"
|
Droga nocna na Przechybe w towarzystwie zwyciężczyni. |
|
Wspinaczka z Rytra |
Przez pierwsze kilometry po Szczawnicy spokojnie
utrzymywałem tempo tuż za elitą, aż do momentu pojawienia się szlaku. Tam postanowiłem pożegnać się z elitą
:) i w swoim rytmie gnać na Przechyb :D. Trasa była świetnie przygotowana,
nigdy po śniegu nie biegło mi się tak dobrze. Ogromny plus dla organizatorów, w
ogóle się nie zapadałem. Jedyny problem, to błoto i kałuże w niższych partiach.
Tak, niby człowiek ma czołówkę, a już po pierwszych kilometrach miałem mokre
stopy, ekstra :P. Większy problem miałem z żywieniem. Jakoś czułem nadal w
żołądku pizzę i płatki, a tu trzeba wcisnąć coś, by nie odcięło. Łyknąłem parę
cukierków i dociągnąłem na Przechybe i pierwszego punktu żywieniowego (1:43:12).
Pochłonąłem 2 kubki izo i drożdżówkę (może ciasto drożdżowe mnie uzdrowi) i
ruszyłem w dół. Zbieg pokryty był śniegiem, czułem się jak na zimowej wycieczce
biegowej na Czantorię. Skakałem od zaspy do zaspy :). Na drodze do Rytra w
końcu zaczęło się przejaśniać, ale niestety nie było możliwości ujrzenia
cudnego wschodu słońca w górach, nadal było pochmurnie. Na dole pojawił się
nagle asfalt, znów można było rzucić mocne tempo. Zrobiło się ciepło, więc
postanowiłem zdjąć wiatrówkę i rękawiczki przed kolejnym punktem żywieniowy.
Tam zalewam się ponownie izo i lecę dalej. Nadal wszystko idzie dobrze,
trzymając się elity kobiet ruszam
na Niemcową :). Chwilę przed szczytem
nadchodzi kryzys, ale w nogach nie czuję problemów. Na wszelki wypadek biorę
żel, ale na zbiegu po płytach do Kosarzyska nie potrafię narzucić tempa biegu i
tracę kontakt z grupą. Po chwili znów wracamy do walki z przewyższeniami, czas
na Eliaszówkę. Postanawiam zjeść bułkę, która o
|
Wieża widokowa na Eliaszówce |
żywo czyni cuda :). Czuję, że
znów nadchodzą siły i zaczynam podbiegać.
Po paruset metrach w górę pojawia się ponownie aura zimowa, ale nadal
biegnie się ładnie, nawet trochę poprószył śnieg :). Mijam wieżę na Eliaszówce
(a mogłem na nią wejść, może byłby cudny widok, ale w głowie tylko walka ;P ) i
ruszam do bacówki na Obidze. Docieram tam dopiero po 5h i 26min. Z przeglądu
przepaku rezygnuję, więc tylko zalewam organizm colą i uzupełniam bukłak. Na
drogę biorę parę żelków plus buła i ruszam na trasę :). Od kumpli na mecie
dowiedziałem się, że były tam pyszne ziemniaczki, czemu ja ich nie widziałem
:(. Ale jedźmy dalej :). Szybki powrót na rozdroże i gnam granią. Nie minął
kilometr, a już żałowałem, że olałem przepak ze świeżymi skarpetami. Wleciałem
w ogromną kałużę :(. Jedyny z tego plus,
że przestałem już martwić się kolejnymi kałużami ;P. Droga do granicy się ciągnęła, a mi znów
zaczęły upływać siły. Zanim dotarłem do przełęczy Rozdziele dopadł mnie kolejny
kryzys. Nie pamiętam aż tak ciężkich dla mnie zawodów. Fajnie, że zrobiło się
widokowo:). Postanowiłem, że kolejne wzniesienie spędzę przy bułce z milką i oglądaniu gór :D. Podczas wspinaczki dobił
do mnie kolejny zawodnik i ponownie głowa postanowiła powalczyć. Biegliśmy
wąską ścieżką wzdłuż grani Małych Pienin
do schroniska pod Durbaszką. Niby
końcówk
|
Okolica schroniska Durbaszki.
Dreptam na zmianę po śniegu bądź błocie |
a, ale już każdy pagórek był wyzwaniem, a zejścia nie były łatwiejsze.
Tu kamienie, tam błoto, aż ciężko
zdecydować co wolałem ;P. Zegarek
wybijał zbliżającą się metę, a od schroniska to niby rzut beretem. Na ostatni
punkt należy ponownie zlecieć ze szlaku
w dół. Szkoda, że nie da się ominąć tego punktu, ale nie marudząc spuszczam się
w dół. W schronisku łykam ponownie colę i ruszam powrotem na górę. Coś w tej
coli brakowało, już wiem -whisky ;P. Ostatnie kilometry biegły przez polany aż
do Szafranówki, a ładne widoki dodawały sił do ostatniej batalii, a dokładnie
błotnistego zjazdu do mety. Nagle wyłania się Dunajec, ostatni most i robię
ostatni w tym ultra biegu krok.
|
Zasłużony wypoczynek nad rzeką. |
Mistrzostwa Polski kończę na 30 miejscu wśród mężczyzn. Po
64 kilometrach, ponad 3100 metrach przewyższania i ciut ponad 8h walki odebrałem
medal na mecie i ruszyłem w kierunku regeneracji. Jak ona wygląda po ultra?
Stoi się przy bufecie, wchłaniając
jabłecznik oraz inne pyszności w
towarzystwie piwka i próbuje się trochę rozciągnąć ;P. Nie minęła jeszcze
dwunasta, a ja już po ultra i co teraz robić ;). Postanowiłem później wrócić na
finisz znajomych z Wielkiej Przechyby, więc wziąłem kurtkę i ruszyłem do kwatery
obmyć się z błota. Wszystkim znajomym gratuluję pięknej walki i osiągniętych wyników oraz dziękuję za towarzystwo :).
Biegi w Szczawnicy to świetna impreza, a Pieniny cudne. Ale
starty wczesnowiosenne będą musiał przemyśleć, jednak pogoda w górach potrafi
zaskakiwać ;). A jak czuję się po biegu? Nogi nawet nieźle zniosły bieg, czuję
się dobrze. Wyszedł jedynie problem ze przeciążoną stopą, ale jak człowiek
odczuwa ból podczas zawodów, to źle wróży ;P. Jak podsumowuję bieg, czuję
niedosyt. Trochę z braku możliwości zmierzenia się z pełnym mnichem, a trochę z
własnej dyspozycji biegowej.